Prezentowane tytuły weszły na ekrany olsztyńskich kin 20 grudnia. Im więcej gwiazdek (od 1 do 6) przy tytule, tym wyższa ocena krytyków "Co Jest Grane 24".
REKLAMA
Fot. Disney
1 z 7
Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie ***
USA 2019 (Star Wars: Episode IX - The Rise of Skywalker). Reż. J.J. Abrams.
Aktorzy: Adam Driver, Daisy Ridley, John Boyega, Oscar Isaac, Keri Russell
To kosmiczne rozczarowanie. "Star Wars" zasłużyło na lepsze zakończenie. "Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie" przypominają opowieści z krypty Jedi i Sithów. Reżyser J.J. Abrams przywołuje duchy przeszłości. Najwyraźniej zapomniał, że kino to nie programowanie droidów.
"Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie" to już dziewiąta podróż do odległej galaktyki. Wyczekiwany finał nie tylko trzeciej trylogii, lecz zgodnie z zapowiedziami twórców całej sagi rodu Skywalkerów, kontynuuje wątki z "Ostatniego Jedi".
- Ciemna strona to nasza druga natura, poddaj się jej! - przekonuje Kylo Ren, który przejął władzę po pokonaniu swojego mistrza Snoke'a. Rey skutecznie się opiera i kontynuuje szkolenie pod okiem księżniczki Lei. Lecz im więcej dowiaduje się o własnej przeszłości, tym bardziej pragnie zemsty, a do głosu zaczyna dochodzić nienawiść.
Tymczasem nad galaktyką znów zawisło widmo imperatora Palpatine'a. Czy nastanie Ostateczny Porządek i odbierze ciemiężonym resztki nadziei, czy może Ruch Oporu zdoła powstrzymać potężną flotę, która tylko czeka na sygnał do ataku?
Najpierw trzeba jednak poradzić sobie z własnym strachem. Wewnętrzną walkę toczy tu przede wszystkim Rey, co na ekranie zostaje przedstawione w kolejnych potyczkach z Kylo Renem, który nie przestaje mieszać jej w głowie. Choć starcie tych dwojga powiązanych ze sobą Mocą rozgrywa się na płaszczyźnie woli, nabiera bardzo realnych kształtów. J.J. Abrams pozostaje dobrym rzemieślnikiem, ale ustępuje talentem inscenizacyjnym autorowi ósmej części Rianowi Johnsonowi - albo trudno jego umiejętności docenić.
W "Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie" za dużo się dzieje, jakby na szybkim przewijaniu. Potencjał nowych figur na gwiezdnej szachownicy nie zostaje więc w pełni wykorzystany. Wielu sekwencji również (starcie wśród wzburzonych fal, Sokół Millennium próbujący zgubić ogon w scenerii kolejnych zakątków galaktyki itd.).
Konieczność zmierzenia się z mrocznym dziedzictwem dziadków i dokończenia dzieła rodziców determinuje losy bohaterów. Do rozwiązania pozostaje tajemnica tożsamości Rey - dzielnej sieroty, która wciąż nie poznała swojego nazwiska. Jeśli spodziewaliście się dreszczy na miarę wyznania Dartha Vadera z "Imperium kontratakuje", będziecie rozczarowani.
Słowa "No. I am your father" skierowane do Luke 'a miały ciężar dramaturgiczny, jakiego filmowi "Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie" po prostu brakuje. Kluczowe momenty nie mają zresztą szansy wybrzmieć w zalewie mniej istotnych wydarzeń, niewiarygodnych zrządzeń losu itd.
Podoba mi się parę humorystycznych pomysłów, np. wytykanie sobie przeszłości w gronie przyjaciół, gdy okaże się, czym się zajmował Poe Dameron, zanim trafił do Ruchu Oporu (Ray była zbieraczką złomu, Finn szturmowcem). W innej scenie, kiedy Rey wypuszcza energetyczne ostrze z rękojeści miecza, Poe odpowiada snopem światła latarki.
Scenarzyści nie potrafili domknąć wątków bez przywrócenia do gry bohaterów, których udało się z niej wcześniej usunąć. Niektórzy powracają o własnych siłach, inni zostają wskrzeszeni mocą technologii lub wspomnień. Tylko po co, skoro dookoła tyle niebanalnych postaci (i zdolnych młodych aktorów!), które aż proszą się poprowadzenie z konsekwencją i zrozumieniem? Najwyraźniej po perypetiach z "Ostatnim Jedi" uznano, że bezpieczniej będzie skupić się na oczekiwaniach tej sfrustrowanej części fanów.
Dlatego zamiast kontynuować całkiem ożywcze przeformułowywanie starych motywów i powierzenie Mocy wyrzutkom, przemierzamy cmentarzysko poprzednich części. A przecież kości to zły znak - jak zauważa w filmie C-3PO. Szkoda, że nikt nie uświadomił tego Abramsowi. W konsekwencji prawie dwuipółgodzinny seans upływa bez większych emocji. Dla finału sagi "Star Wars" to chyba najgorsza recenzja. Oznacza, że szybko zostanie zapomniany.
Piotr Guszkowski
Helios, Multikino
Fot. Magali Bragard/Best Film
2 z 7
Kod Dedala ****
(Les traducteurs) Francja/Belgia 2019. Reż. Regis Roinsard Aktorzy: Lambert Wilson, Olga Kurylenko, Alex Lawther, Sidse Babett Knudsen
Ciekawy, niesztampowy kryminał. Dziewięciu tłumaczy przekłada bestsellerową książkę i choć są odcięci od świata, jej fragmenty przedostają się do internetu.
Translatorzy, pochodzący z krajów, w których poprzednie powieści autora sprzedawały się najlepiej, są zamknięci w "złotej klatce": warunki są luksusowe, honorarium godziwe, ale jest to jednak rodzaj więzienia - nawet komórki zostają im odebrane, aby nie mogli komunikować się ze światem. Jednak mimo tych środków ostrożności dziesięć stron tłumaczonej książki ukazuje się w sieci, a tajemniczy osobnik ostrzega wydawcę, że jeśli nie otrzyma okrągłej sumy, opublikuje więcej.
Musi się za tym szantażem kryć jedna z osób odpowiedzialnych za tłumaczenie, ale w przeciwieństwie do typowych kryminałów ze ściśle określoną liczbą podejrzanych niezbyt zależy nam, aby "sprawca zbrodni" został wykryty i ukarany. Oczywiście ciekawi nas, kto nim był, i jak doprowadził do przecieku, który wydawał się niemożliwy.
Film dostarcza nam na ten temat wielu zwodniczych odpowiedzi, przedstawiając kolejne wersje wydarzeń, i robi to w sposób przekonujący i inteligentny. Jednym z kryteriów wartości kryminału jest zdolność do "uprawdopodobnienia nieprawdopodobnego" (Norweg Jo Nesbo jest w tym mistrzem) i "Kod Dedala" spełnia je w zupełności. Dajemy się wodzić za nos z przyjemnością i bez popadania w zniecierpliwienie. No, może w środkowej części tempo filmu mogłoby być żwawsze.
W dziedzinie "niespodzianki i zwroty akcji" nic więc "Dedalowi.." zarzucić nie można, ale kilka drobnych słabości można mu wytknąć. Członkowie tej swoistej międzynarodówki tłumaczy (Rosjanka, Hiszpan, Dunka, Włoch i in.) są wcieleniami narodowych stereotypów, i to na najprostszej zasadzie typu "Norweg smętny, Włoch namiętny". Niby się trochę tu tymi stereotypami bawi, ale jak na mój gust przymało. Liczyłem też, że wewnątrz tej zamkniętej w klaustrofobicznej przestrzeni grupki osób będzie się coś działo: nowe relacje, iskrzenia, może romans... a dzieje się niewiele.
Z drugiej strony ten kryminał - prawdziwy kryminał, gdzie padają strzały, leje się krew itd. - ma też większe ambicje. Chce coś powiedzieć o funkcjonowaniu współczesnego rynku literackiego i wykracza w tym poza poziom "satyry na pazernych wydawców".
To zresztą ostatnia francuska specjalność: za tydzień w kinach "Tajemnica Henriego Picka", też o te kwestie zatrącająca.
Dokument o macedońskiej, stosującej tradycyjne metody pszczelarce - i jej tymczasowych sąsiadach, o bardziej "biznesowym" podejściu.
Bohaterka filmu, 55-letnia Hatidze, kobieta o pięknej (pominąwszy stan uzębienia), "indiańskiej" twarzy, mieszka w opustoszałej wsi, opiekując się schorowaną matką i hodując pszczoły. I oto pewnego dnia w jej uporządkowany świat wkraczają intruzi. W bezpośrednim sąsiedztwie osiedla się rodzina wędrownych, poruszających się w przyczepie kempingowej hodowców bydła: Hussein, jego żona oraz gromadka hałaśliwych, niesfornych dzieci. Nie wyglądają sympatycznie, ale Hanidze przyjmuje ich z otwartymi ramionami. Sytuacja się zmienia, gdy Hussein postanawia założyć własną pasiekę.
Ten spokojnie opowiadany, intymny, uważny - i piękny pod każdym względem - film miał być pierwotnie zapisem ginącej profesji i portretem jej reprezentantki, ostatniej Mohikanki "oldskulowego" pszczelarstwa. Ale autorzy towarzyszyli Hanidze aż 3 lata (!) i "doczekali się" przybycia strasznej rodzinki, które, z punktu widzenia dramaturgii, było wydarzeniem ożywczym - w pierwszej chwili miałem wrażenie, że to przypadkowe spotkanie zostało zaaranżowane.
W tym momencie "Kraina miodu" zmieniła swój temat, zaczęła opowiadać o czym innym: konflikcie wstrzemięźliwego, dbającego o zachowanie równowagi podejścia do przyrody - i jej rabunkowej, opartej na pazerności, krótkowzrocznej eksploatacji (choć trzeba oddać autorom, że nie zrobili z Husseina zwykłego chciwusa).
A tak się - znowuż szczęśliwie dla filmu - złożyło, że starcie tych dwóch postaw jest jednym z najważniejszych konfliktów współczesnego świata, dzięki czemu "Kraina.." łatwo daje się zmetaforyzować. Cierpliwość więc popłaca - i w pszczelarstwie, i przy robieniu dokumentów.
Paweł Mossakowski
Awangarda 2
kadr ze zwiastuna/YouTube
4 z 7
Misiek i chiński skarb
Chiny/USA/Indie/Korea Płd. 2019
Animacja, kontynuacja (okropnego!) "Miśka w Nowym Jorku".
W ręce archeologa złoczyńcy wpada magiczna figurka, za pomocą której można otworzyć ukryty w dalekowschodniej dżungli skarbiec. Misiek wyrusza więc do Azji, aby jego grabież udaremnić.
Helios, Multikino
Fot. Glen Wilson/Warner Bros. Entertainment Polska Sp. z o. o.
5 z 7
Osierocony Brooklyn ***
("Motherless Brooklyn") USA 2019. Reż. Edward Norton, Aktorzy: Edward Norton, Alec Baldwin, Willem Dafoe, Bruce Willis.
W stylu kina noir. Prywatny detektyw, cierpiący na zespół Tourette'a, prowadzi śledztwo w sprawie śmierci swojego szefa i mistrza.
Nowy Jork, lata 50. Gdy ginie właściciel agencji detektywistycznej Frank (Willis), jeden z jego pracowników, Lionel (Norton), mający wobec szefa dług wdzięczności, postanawia dopaść jego zabójców. W trakcie dochodzenia trafia na trop afery, której bohaterem jest wpływowy polityk Moses (Baldwin) forsujący rozwój miasta za wszelką cenę - a także spotyka czarnoskórą miejską aktywistkę Laurę (Mgatha-Row).
W swojej strukturze to autorskie dzieło Nortona (główna rola, scenariusz, reżyseria, produkcja) przypomina "Chinatown". Atmosfera też jest jak z kina noir spod znaku Hammetta czy Chandlera. Bardzo lubię zarówno ten gatunek, jak i Nortona oraz muzykę jazzową, której tu sporo (i to w wykonaniu Wyntona Marsalisa!), a mimo to film bardzo mnie rozczarował. Jest o wiele za długi i bardzo przegadany. Do tego dialogi brzmią nienaturalnie. Zaś fabuła to istny galimatias wątków i postaci - momentami nie wiadomo, o co chodzi i do czego ma zmierzać.
Najciekawszy jest aspekt społeczno-polityczny. Wspomniany Moses - nieprzypadkowo grany przez Baldwina ostatnio najbardziej popularnego z roli Trumpa - to polityk bezwzględny, który dla urzeczywistnienia swojej wizji miasta gotów gotowy jest wysiedlać najsłabszych i najuboższych przedstawicieli mniejszości rasowych i etnicznych itd. - choć trzeba przyznać, że w wygłoszonym pod koniec filmu monologu pozwala mu się wyłożyć jego racje. "Brooklyn.." jest więc z jednej strony przypomnieniem mrocznej strony niedawnej historii Nowego Jorku, społecznych kosztów jego rozwoju w okresie powojennego boomu, z drugiej dotyka spraw ponadczasowych i uniwersalnych: niektóre kwestie dialogowe brzmią zadziwiająco znajomo.
Film niby można obejrzeć, jak ktoś lubi takie klimaty, ale radzę obniżyć oczekiwania. A jeszcze lepiej sięgnąć po "Chinatown".
Paweł Mossakowski
Awangarda 2, Helios
fot. materiały dystrybutora
6 z 7
Pan T. ****
Polska 2019. Reż. Marcin Krzyształowicz. Aktorzy: Paweł Wilczak, Sebastian Stankiewicz, Maria Sobocińska, Przemysław Bluszcz, Jerzy Bończak
Ironiczne spojrzenie na losy inteligenta w stalinowskiej Polsce przynosi metaforę naszych czasów.
Warszawę lat 50. oglądamy przez przyciemniane okulary uznanego pisarza. Tytułowy pan T. pasuje do nieco komiksowej stylistyki tego czarno-białego, choć barwnie opowiedzianego filmu. Zawsze elegancki, nienagannie ubrany - kto by pomyślał, że klepie biedę? A tak właśnie jest: mieszka w skromnym pokoiku Domu Literatów z oknem na budowany Pałac Kultury i Nauki, próbuje wyżyć z korepetycji, choć z ponętną uczennicą nie tylko powtarza materiał do matury. Nie romansuje natomiast z komunizmem - w przeciwieństwie do kolegów gotowych pójść na układ - dlatego od dawna nic nie opublikował. Woli jednak to, niż dać się złamać.
Paweł Wilczak obdarza bohatera tajemniczym urokiem. Jego pan T. jest zaskakująco opanowany, nie daje satysfakcji przedstawicielom władzy, potrafi zachować klasę wobec kolejnych absurdów czy rozczarowań. Broni się przed ponurą codziennością błyskotliwym poczuciem humoru, a jego ostatnim bastionem wolności pozostaje wyobraźnia: imaginuje sceny, które staną się zaczątkiem wielkiej powieści z kryminalną intrygą osadzoną w powstającej z wojennych ruin stolicy.
W jednej ze scen pan T. spotyka w toalecie towarzysza sekretarza (Jerzy Bończak w roli Bolesława Bieruta) i. obsikuje mu nogawkę - symbolicznie leje na system, który dzieli obywateli na lepsze i gorsze sorty, napuszcza ich na siebie, próbuje ingerować w każdy aspekt życia. Świat staje się dla bohatera nieznośnie jednowymiarowy. A ściany mają w nim uszy. Dosłownie. Sebastian Stankiewicz jako sąsiad ze szklanką do podsłuchiwania - marzący o zostaniu dziennikarzem prowincjusz, którego mentorem zostaje pan T. - przełamał komediowy wizerunek i zgarnął nagrodę w Gdyni za drugi plan.
W filmie pojawiają się ikony, zwykle wymieniane tylko z imienia: Stefan Kisielewski przywozi z Krakowa słoik małosolnych, a Zbigniew Herbert nadzoruje spółdzielnię zabawkarską, gdzie emerytowani profesorowie filozofii (Kazimierz Kutz, którego pamięci zadedykowano film, Leszek Balcerowicz i Jacek Fedorowicz) malują drewniane żyrafy.
Marcin Krzyształowicz, autor mocnej "Obławy", wraz z Andrzejem Gołdą mnożą w scenariuszu cytaty i pyszne epizody, jak rytuał publicznie składanej samokrytyki. Chwilami czuć przeładowanie materiałem, lecz wbrew zarzutom o czerpanie z "Dziennika 1954" więcej niż inspiracji (Matthew Tyrmand groził pozwem, ale na razie na tym koniec) twórcom nie sposób odmówić inwencji. Budują pejzaż tamtych czasów, który - mimo ironicznego ujęcia i nuty nostalgii - wygląda bardzo gorzko. Może dlatego, że rymuje się z naszym tu i teraz, m.in. sytuacją artystów skazanych na łaskę lub niełaskę władzy?
Z absurdów PRL-owskiej rzeczywistości wywiedzionych z twórczości nie tylko Leopolda Tyrmanda, ale też innych autorów (m.in. Tadeusza Konwickiego i Sławomira Mrożka; inspiracją wydają się również fotografie Tadeusza Rolkego), wyłania się w "Panu T." przewrotna opowieść o zniewoleniu.
Piotr Guszkowski
Awangarda 2
Kadr ze zwiastuna/YouTube
7 z 7
Zaśnij
Australia 2019
Horror. Studentka medycyny, której młodszy brat cierpi na grożącą śmiercią bezsenność, decyduje się umieścić go w eksperymentalnym "ośrodku leczniczym" w piwnicy jednego z budynków uniwersyteckich.
Wszystkie komentarze