Prezentowane tytuły weszły na ekrany olsztyńskich kin 26 kwietnia. Im więcej gwiazdek (od 1 do 6) przy tytule, tym wyższa ocena krytyków "Co Jest Grane 24".
REKLAMA
Marvel Studio
1 z 5
Avengers: Koniec gry ****
USA 2019 (Avengers: Endgame) Reż. Anthony Russo, Joe Russo. Aktorzy: Robert Downey Jr., Chris Evans, Scarlett Johansson, Chris Hemsworth
Tytuł mówi wszystko. Pozostaje jeszcze pytanie, dla kogo wyczekiwany finał kinowego serialu o drużynie herosów ze znakiem jakości Marvela będzie faktycznie końcem gry.
Tego oczywiście zdradzić nie mogę. Na pewno pora pogodzić się, że wydarzenia z filmu "Avengers: Wojna bez granic" to nie był niestety żaden zły sen. Thanos naprawdę spełnił złowrogą obietnicę: za pstryknięciem palców połowa populacji wszechświata rozpłynęła się w powietrzu. Los ten podzieliło wielu superbohaterów. Ci, którzy pozostali przy życiu, próbują teraz, każdy na swój sposób, poradzić sobie ze stratą, poczuciem winy albo - jak Tony Stark z Nebulą uwięzieni gdzieś w otchłani kosmosu - z wyjątkowo paskudnym położeniem. Gdyby tak tylko można było cofnąć czas i zapobiec katastrofie, podejmując tym razem właściwe decyzje. ale cóż, "mądry Avenger po szkodzie". Wydaje się więc, że pozostaje jedno wyjście: dopaść Thanosa. Łatwo powiedzieć, trudniej podnieść się po dotkliwym ciosie, w dodatku w mocno okrojonym składzie. Przydałoby się wsparcie.
Zamknięcie tej historii nie porywa co prawda jak pierwsza odsłona starcia z Thanosem (sam łotr jest zresztą bardziej jednowymiarowy), lecz dostarczając sporo frajdy i emocji powinno mimo wszystko usatysfakcjonować fanów. A przynajmniej większość z nich. Bracia Russo fundują widzom podróż sentymentalną przez kolejne epizody rozsiane po galaktykach MCU (Marvel Cinematic Universe). W tym celu sięgają po skrzyżowanie superbohaterskiego widowiska z apokaliptyczną wizją wykorzystaną choćby w serialu "Pozostawieni" (tam zniknęło bez śladu 2 proc. populacji), rodzinną dramą oraz komediową konwencją heist movie. Nie zabraknie kulminacyjnej batalii, choć ciekawiej wypadają te bardziej kameralne potyczki (np. pomysłowo sfilmowana masakra w Tokio). Zarazem twórcy stawiają przed recenzentami wyzwanie porównywalne do mission impossible Avengersów. Fabułę skonstruowano tak, że jeśli chce się uniknąć spoilerów, niewiele można de facto napisać. Za każdym zakrętem czeka bowiem jakieś pożegnanie lub spotkanie po latach. Jedne dramatyczne lub wzruszające, inne utrzymane raczej w humorystycznym tonie.
Chyba nikt się nie spodziewał, że rola Thora w charakterze comic relief rozrośnie się aż do takich rozmiarów. Zaskakującą przemianę przejdzie również Bruce Banner, a to zaledwie jeden z elementów szerzej zakrojonej rewizji założeń na temat postaci i całego uniwersum. Osobiście żałuję niewykorzystanego potencjału kobiecych bohaterek, nawet jeśli przygotowano tu dla nich brawurową szarżę. Ponadto scenarzyści wybrali dość interesujący kierunek dla wątków Steve'a Rogersa (Kapitan Ameryka) i Tony'ego Starka (Iron Man), który przecież jedenaście lat temu otwierał cały ten popkulturowy kram jeszcze w pojedynkę.
Kontrakty niektórych gwiazd właśnie wygasają, co niewątpliwie miało wpływ na kształt scenariusza. Ale taki już los bohaterów - każda podróż kiedyś się kończy, tak jak kończy się pewna epoka w Hollywood. A zaczyna kolejna: zapowiedziane kontynuacje, czy to w postaci filmów, czy seriali, już przecież czekają na realizację. Oby były krótsze, bo w trakcie tego komiksowego maratonu czuć jednak trzy godziny seansu.
Piotr Guszkowski
Helios, Multikino
VIVARTO
2 z 5
Mamy talent!
Norwegia/Szwecja 2018.
Przygodowo-komediowy dla 12-14-latków. Dwaj zaprzyjaźnieni chłopcy tworzący muzyczny duet "Los Bando" zostają zaproszeni na festiwal rockowy w Tromso.
Wraz z naprędce dobranym basistą (dziewczynka grająca dotąd na wiolonczeli) wyruszają na drugi koniec Norwegii, a ich tropem podążają wkurzeni rodzice i policja.
Jeden dzień z życia zapracowanej matki trójki dzieci, czyli kobieta na skraju załamania nerwowego.
Anna jest osobą bardzo zajętą: ma trójkę dzieci (w wieku żłobkowym, przedszkolnym i wczesnoszkolnym), zajmuje się domem, a jednocześnie pracuje w szkole językowej. Może wprawdzie liczyć na wsparcie ze strony teściowej, mąż jej również pomaga, ale gros obowiązków spada na nią.
Film ukazuje jeden zwyczajny dzień - a ściślej mówiąc półtorej doby - z jej życia: robienie dzieciom śniadania, ubieranie ich, odstawienie najmłodszego do żłobka, lekcja włoskiego, odbieranie dwójki starszych ze szkoły i przedszkola, odwożenie na zajęcia dodatkowe (balet, szermierka), przygotowanie kolacji, kąpiel, układanie dzieci do łóżek itd.
Wszystko robi się tu w biegu, w nerwowym pośpiechu, wszystko jest na styk. To swoisty wyścig z czasem, w którym Anna wygrywa zawsze o włos, ale dużym kosztem - w tym kołowrocie nie ma kiedy zastanowić się nad sprawami naprawdę istotnymi, jak np. stan własnego małżeństwa.
W filmie nie ma właściwie historii - to skrupulatny, paradokumentalny zapis sytuacji współczesnej wielkomiejskiej matki, żyjącej w stanie ciągłego przeciążenia, niewyrabiającej się "z tym wszystkim" i pogrążającej się w otępiającej rutynie. Nie znaczy to, że nie ma tu napięcia: buduje je m.in. snujący się gdzieś z tyłu wątek "romansowy": przyjaciółka Anny zdaje się (dość skądinąd bezczelnie) uwodzić jej męża.
"Pewnego dnia" można zaliczyć do kina realizmu społecznego. A właściwie "hiperrealizmu": debiutująca reżyserka skupia się tu na - niekiedy męcząco szczegółowym - ukazaniu czynności, które w "normalnych" filmach są albo pomijane, albo szybko przeskakuje się nad nimi jako nieistotnymi dramaturgicznie. Dla wielu widzów może wydawać się to nudne i zbyt mało spektakularne - dla mnie było ciekawe właśnie przez swoją inność. Trzeba też przyznać, że autorka dobiera do tego, co chce powiedzieć, adekwatne środki: "nerwowa" kamera z ręki, celowe rozmijanie się obrazu i dźwięku, kakofonia w tle, dialogi, które się urywa albo mówi o pięciu rzeczach naraz - wszystko to stwarza wrażenie samonapędzającego się chaosu.
Moją uwagę zwróciła też znakomita gra dwójki starszych dzieci (w przypadku najmłodszego o "grze" trudno mówić): w filmach nieamerykańskich rzadko spotyka się podobną swobodę. Film ma też bardzo dobrą, metaforyczną pointę. Bohaterka mogłaby być ciut sympatyczniejsza - ale cóż, ona nie ma właściwie czasu być sympatyczna. Najmniej przekonujący i dość dziwnie poprowadzony jest ww. wątek "romansowy". Ja wiem, że co kraj, to obyczaj, ale muszę się jednak spytać red. Vargi, czy rzeczywiście tak to się robi w Budapeszcie.
Elektryzująca Natalie Portman jako diwa popu niszczona przez demony sławy i przeszłości.
Zanim aktorka pojawi się w ogóle na ekranie, śledzimy losy jej bohaterki, gdy miała naście lat. W jaki sposób Celeste została gwiazdą? Drogę do kariery otworzył jej utwór skomponowany wraz z siostrą w hołdzie ofiarom szkolnej tragedii. Jak wyjaśnia głosem Willema Dafoe narrator, niemogący się powstrzymać przed cynicznymi komentarzami, producent od razu wyczuł potencjał piosenki. Wystarczyło tylko zmienić w tekście "ja" na "my", a wkrótce cały kraj przywłaszczył sobie żal dziewczyny.
"Vox Lux" przesiąknięte jest widmem apokalipsy, zupełnie jak poprzedni film Brady'ego Corbeta - "Dzieciństwo wodza". Tam reżyser przyglądał się genezie totalitaryzmów, tu śledzi narodziny gwiazdy. W jego ujęciu mają one wymiar ostateczny pożegnania z niewinnością i przyjęcia wykreowanego wizerunku, od którego nie sposób uciec. Niespełna dwie dekady później widzimy, że konsekwencją tamtego kontraktu z diabłem jest złamane życie.
Narracyjny schemat ożywa dzięki kreacjom aktorskim. Natalie Portman nadaje postaci rozkapryszonego bachora, jak mówi o Celeste menedżer (Jude Law), wybuchową mieszankę arogancji, irytacji i zmęczenia blaskiem fleszy, ale też poczucia poniżenia. Ma kilka popisowych scen, np. kiedy próbuje wcielić się w rolę dobrej matki na lunchu z córką (w tej roli zdolna Raffey Cassidy, która zagrała także nastoletnią Celeste), co nie skończy się przyjemnie dla właściciela lokalu. W przeciwieństwie do bohaterki, aktorka jest w takiej formie, że nie przeszkodziłby jej nawet o jeden trip za dużo ani wykańczająca choreografia podczas koncertu.
Reżyser maluje meandry show-biznesu w konwencji ponurej satyry. Rozrywka to pozorne lekarstwo na troski publiczności (- Za to kocham pop - nie chcę, żeby ludzie się za bardzo zastanawiali, tylko dobrze czuli - stwierdza Celeste), pogłębiające tylko traumy i lęki gwiazd tłumione używkami. Smutna refleksja o czasach kultu przeciętności, w których wszystko, nawet żałoba czy akt terroru, zostają sprowadzone do rangi widowiska, wybrzmiewa chwilami nieco pretensjonalne, mimo wyczuwalnej ironii. Kiedy jednak Corbet zderza wzniosły ton i kunsztowną strukturę z frazesami, efekt bywa przewrotny. "Vox Lux" ma w sobie coś z prostoty popowego kawałka, którego refren mimowolnie wpada w ucho i wwierca się coraz głębiej, głównie za sprawą dobrego aktorstwa oraz muzyki Scotta Walkera.
Wszystkie komentarze