Prezentowane obrazy weszły na ekrany olsztyńskich kin 23 listopada. Im więcej gwiazdek przy tytule (od 1 do 6), tym wyższa ocena krytyków "Co Jest Grane 24".
REKLAMA
UIP
1 z 6
Assassination Nation ***
USA 2018. Reż. Sam Levinson. Aktorzy: Odessa Young, Hari Nef, Suki Waterhouse, Abra
Społeczny horror. Gdy tajemniczy haker upublicznia wstydliwe informacje o mieszkańcach Salem, miasteczko eksploduje przemocą i nienawiścią.
Bohaterkami filmu są cztery przyjaciółki, uczennice miejscowego liceum, luzackie i bezpruderyjne, chętnie korzystające z wszelakich mediów społecznościowych. Ale odsłanianie swojej prywatności w internecie może być niebezpieczne. W Salem zaczyna działać haker, który udostępnia kompromitujące dane ze smartfonów - najpierw burmistrza, potem dyrektora liceum, a następnie zwykłych mieszkańców. Następuje wybuch zbiorowej histerii, szukanie kozła ofiarnego, itd.
Nietrudno odgadnąć (choćby po nazwie miasteczka), kto nim zostanie, choć trudno naprawdę przewidzieć aż taką erupcję agresji i nienawiści: sceny przemocy skierowanej wobec młodych dziewczyn są niekiedy tak brutalne, że nie sposób na nie patrzeć. Film ma duże ambicje: chce dokonać krytycznej wiwisekcji społeczeństwa amerykańskiego (pewno nie tylko amerykańskiego), odsłonić ukryte pokłady mizoginii i ukazać uformowaną przez internet mentalność tłuszczy.
Czy ta diagnoza jest słuszna, nie wiem - dla mnie przemiana grupy młodych mężczyzn w szalejącą dzicz, która poluje na nasze bohaterki (a zwłaszcza jedną z nich, która ma (?) romans ze starszym, żonatym mężczyzną), specjalnie przekonująca nie była: nawet uwzględniając stopień stylizacji, wszystko to już jest zanadto przejaskrawione. W dodatku reżyser dochodzi do wniosku, że dzisiaj już nie wypada stawiać kobiet w sytuacji wyłącznie ofiar, więc funduje nam przewrotkę utrzymaną w duchu vendetty, przez co przesłanie staje się jeszcze bardziej mętne.
Chaotyczne i niezborne kino (jedno z tych feministycznych dzieł, w którym chętnie operuje się ujęciami ciał atrakcyjnych młodych kobiet), zasługujące na uwagę wyłącznie ze względu na efektowną formę: błyskotliwy montaż (z częstym dzieleniem ekranu na pół) dobrze oddaje prędkość, z jaką rozpowszechniają się informacje w mediach społecznościowych. Wszystko jedno, prawdziwe czy nie.
Paweł Mossakowski
Helios
MATERIAŁY PRASOWE
2 z 6
Creed II ****
USA, 2018 (Creed II). Reż. Steven Caple Jr. Aktorzy: Michael B. Jordan, Tessa Thompson, Sylvester Stallone, Dolph Lundgren
Adonis Creed wraca na ring, żeby ostatecznie zrzucić z barków ciężar legendy ojca i napisać własną historię. A Sylvester Stallone ósmy raz gra Rocky'ego.
Poznaliśmy go niespełna trzy lata temu w filmie "Creed: Narodziny legendy". Ambitny amator, syn Apolla Creeda, trafił wtedy pod skrzydła jego przyjaciela Rocky'ego Balboy. Właśnie wkracza w nowy etap - zarówno kariery, jak i w życiu osobistym. Do tej pory nie miał właściwie nic do stracenia. Teraz sam będzie musiał podjąć wyzwanie rzucone przez pretendentów do tytułu.
Pierwszy z nich to potężny Viktor Drago, syn Ivana, legendarnego radzieckiego pięściarza (pamiętny Dolph Lundgren). Tego samego, który ponad trzydzieści lat wcześniej w "Rockym IV" potężnymi uderzeniami posłał ojca Donniego do grobu. Żeby odnieść zwycięstwo, bohater będzie musiał zrozumieć, po co i z kim w ogóle walczy.
Ojciec, prać?
"Iście szekspirowski pojedynek" - zapowiadają ich starcie rozemocjonowani komentatorzy. W końcu dla obu zawodników to szansa na symboliczny rewanż za wydarzenia z 1985 r. Mierzą się nie tylko ze sobą, ale także - czy może przede wszystkim - z dziedzictwem nazwisk Creed i Drago. Donnie stracił ojca w walce z Ivanem.
Z kolei niedługo później Ivan w jedną noc stracił wszystko, włącznie z żoną, przez porażkę w starciu z pragnącym pomścić przyjaciela Rockym. Balboa do dziś ma wyrzuty sumienia, z którymi czas się wreszcie uporać. Jest przeciwny walce. Czy mimo to zdecyduje się przygotować do niej swojego podopiecznego?
Scenariusz, nawiązujący oczywiście do wydarzeń z "Rocky'ego IV", współtworzył ponownie Sylvester Stallone. Aktor dopisuje kolejny, ósmy już rozdział burzliwych losów swojego bohatera-ikony.
Choć nie zakłada rękawic i z pokorą odsuwa się w cień narożnika, pozwalając wykazać się w roli głównej Michaelowi B. Jordanowi (ten ponownie staje na wysokości zadania, wyrastając na jeden z największych talentów Hollywood), pozostaje przecież siłą napędową i dobrym duchem cyklu. To Stallone wpadł zresztą na pomysł, aby ocalić Ivana Drago od zapomnienia ponurego kijowskiego blokowiska.
Narodziny legendy
Drugoplanową rolą w "Creed: Narodziny legendy" Sylvester Stallone otarł się o Oscara. Przez lata Stallone zdążył poznać Rocky'ego na wylot. Wszystko zaczęło się w 1976 r., gdy podrzędny bokser stanął do walki o mistrzostwo z pewnym zwycięstwa Apollo Creedem (swoim przyszłym przyjacielem i ojcem Adonisa). Między linami ringu bohater nadrabiał uporem, wolą walki. Zupełnie jak Stallone przed kamerą. Nikomu nieznany aktor już wcześniej próbował sprzedać wytwórniom ponad trzydzieści scenariuszy. Bezskutecznie. Wreszcie dobrze trafił.
Historią chłopaka z biednej filadelfijskiej dzielnicy, ściągającego długi dla miejscowego gangstera, który postanawia wykorzystać niespodziewaną szansę od losu, zainteresował Irwina Winklera, prywatnie fana boksu (wyprodukuje później m.in. "Wściekłego byka" Martina Scorsese). Winkler miał nosa. Rocky stał się uosobieniem spełnienia amerykańskiego snu. Nakręcony za zaledwie milion dolarów film w reżyserii Johna G. Avildsena zarobił krocie, zdobył trzy Oscary, pokonując głośnego "Taksówkarza". I zapisał się w historii, mimo że kolejne odsłony przygód "Włoskiego Ogiera" już tak udane nie były.
Scenariusz "Rocky'ego" powstał podobno w niespełna trzy doby. Stallone usiadł do pisania od razu po obejrzeniu 15-rundowej walki mało znanego boksera Chucka Wepnera z Muhammadem Alim. Wielokrotnie zaprzeczał, jakoby inspirował się tym pojedynkiem, ale swoją opowieść niewątpliwie zabarwił elementami biograficznymi. Zanim zdobył rozgłos, przeżył niejedno zawodowe upokorzenie: żeby przetrwać, dorabiał jako bileter, dozorca w zoo, wystąpił nawet w soft porno. Po drodze od sukcesu "Rocky'ego" obaj z bohaterem sporo przeszli. Mieć kogoś takiego w swoim narożniku to ogromny atut. Mimo że Donnie korzysta z doświadczeń i rad "wuja", także poza ringiem, np. gdy przyjdzie do oświadczyn z Biancą, najważniejszą lekcję wyniesie, ucząc się na własnych błędach, stając twarzą w twarz z najtrudniejszym przeciwnikiem - swoimi słabościami.
Taniec w ringu
A błędy mają gorzki smak, będą boleć. Niechybnie poleją się krew, pot i łzy. Stallone od lat powtarza, że "Rocky" nigdy nie był filmem o boksie, tylko o człowieku walczącym o swoją godność. Ale bokserskie, czysto sportowe zmagania to jednak istota cyklu. Nawet jeśli ujęcia walk nie zaskakują sposobem filmowania, jak to było w pierwszym "Creedzie", choreografia sierpowych, bloków oraz uników wywołuje oczekiwane emocje. Sequel nie jest tak udany, może przez brak Ryana Cooglera za kamerą (na stanowisku reżysera zastąpił go Steven Caple Jr.), ale to wciąż porządne kino. Powstałą opowieść o konfrontacji z grzechami ojców i byciu rodzicem. O odpowiedzialności i obawach, jaką ta rola ze sobą niesie, o konieczności zmiany perspektywy, określeniu priorytetów.
Starcie Creed - Drago budzi na chwilę demony zimnej wojny. Na szczęście Viktor (w tej roli Florian Munteanu), choć wychowywany przez Ivana w atmosferze nienawiści i pragnieniu zemsty, nie jest napędzaną sterydami, bezmyślną maszyną do zabijania na ringu. Twórcy idą za ciosem, proponując powtórzenie sprawdzonych wątków po lekkim liftingu (np. nowa sceneria dla klasycznej sekwencji treningów), kilka motywacyjnych gadek i niezbyt subtelnych metafor. Wszystko to przy dźwiękach charakterystycznego motywu przewodniego, który jest z Rockym od początku, zmiksowanego z rapem.
Umówmy się, widzieliśmy już ten film. Widzieliśmy go nieraz. W kinie trudno takimi schematami powalić na deski, ale wypunktować już można, szczególnie z Michaelem B. Jordanem oraz Sylvestrem Stallone'em w obsadzie - i to się udało.
Piotr Guszkowski
Helios, Multikino
KINO ŚWIAT
3 z 6
Miłość jest wszystkim ***
Polska 2018. Reż. Michał Kwieciński. Aktorzy: Olaf Lubaszenko, Agnieszka Grochowska, Joanna Kulig, Michał Czernecki, Joanna Balasz, Michał Korcz, Aleksandra Adamska, Eryk Lubos, Maciej Musiał, Mateusz Damięcki, Leszek Lichota, Julia Wyszyńska.
Ciekawy pomysł na świąteczną, nie-do-końca-romantyczną komedię z gorzkawym posmakiem. Jednak niesztampowe pomysły nie zostają w pełni zrealizowane, a ironiczny dystans zalał lukier.
Święty Mikołaj to nie brzuchaty dziadek z reklamy Coca-Coli, a biskup w Mitrze, ornacie i z pastorałem. Podczas dorocznej świątecznej parady wciela się w niego gwiazdor August Szwarc (Englert), który zamiast być z rodziną, woli łechtać rozdmuchane ego. Jego zawał serca pokrzyżuje plany wszystkim. Awaryjnym zastępcą zostanie skryty i nielubiący świąt Jan (Lubaszenko). Pomoże mu w tym ekipa telewizyjna - Magda (Kulig) i Jurek (Czernecki).
Osierocona córka Augusta Krysia (Grochowska) rozstała się z niewiernym mężem (Lubos). On cierpi i pluje sobie w brodę - romans ze szkolną nauczycielką nie był tego wszystkiego wart. Jej humor być może poprawi nowo poznany, młodziutki Daniel (Musiał). Jest jeszcze para w przededniu ślubu (Balasz i Korcz) - trochę późno, by odkrywać istotne sekrety partnera, ale czasami nie ma wyboru. Pyskatą siostrę panny młodej (Adamska), romantyczkę pakującą się w kłopoty, strzela piorun, gdy poznaje piłkarza celebrytę Zbyszka (Damięcki). Obok tego rozgrywa się mały dramat Ewy (Wyszyńska) i Tadeusza (Lichota). Utrata pracy przed wigilią to coś, o czym zdecydowanie warto powiedzieć żonie.
Na ekranie pojawia się dużo wątków, ale taka jest najpopularniejsza formuła filmów świątecznych z miłością w tle. Tylko że nadużyciem byłoby powiedzieć, że się "przeplatają", raczej topornie obijają o siebie. Tu zaczyna się problem.
Historie wyraźnie różnią się jakością. Wątki, jak i poszczególne postaci są niesymetrycznie rozwinięte. Niektóre zdają się mieć działający krwiobieg, podczas gdy inne to kilka zlepionych sloganów na różowym kartoniku. Czasami jakość to ewidentnie zasługa warsztatu aktorskiego, bo Grochowska czy Wyszyńska, mimo skromnego materiału, bronią się nawet w najbardziej kanciastych scenach. Kulig i Czernecki też wypadają nieszkodliwie, niemal miło.
Ale już Lubos, który potrafi przecież na ekranie zamienić się w kulę energii, to obsadowe pudło dekady. Nie pasuje tu nic - kuriozalna stylizacja, przeskalowane gesty rozpaczy, teatralnie modulowany głos. Jeśli grzechem wątku "ślubnego" jest co najwyżej nijakość i nieznośnie ciapciaste pastele, to romansik Wandy i Zbyszka jest dla widza źródłem okrutnych tortur. Generuje je głównie źle prowadzony Damięcki, który gra, jakby walczył o Oscara Hamletem. Jego postać w każdej scenie krzyczy o porcję ironicznego dystansu, kropelkę sarkazmu. Mateusz, przecież potrafisz. Why so serious? Adamskiej też byłoby korzystniej w luźniejszych klimatach, bo widać, że sztywna konwencja ją uwiera.
Nie pomaga realizacja. Montażowi jakby brakowało luzu, figlarności. Muzyka niekiedy trafia w punkt, kiedy indziej kaleczy wrażliwość (żeby sięgać po TEN utwór z "Amelii"? Auć). Przeszkadza kilka momentów podszytego homofobią humoru - to już nie te czasy, żeby sięgać po takie dowcipasy ot tak, dla beki.
Zaczęłam ten seans nastawiona bardzo pozytywnie. Podobały mi się zapowiedzi o "nietypowym" filmie świątecznym, o obalaniu stereotypów, o walce ze świątecznym lukrem. Rozpoczęcie filmu od zawału serca Mikołaja to mocny i bezczelny ruch! Niestety, wraz z rozwojem akcji napięcie zamiast rosnąć, stabilizuje się i wreszcie siada. Pod choinką miało być ferrari, a są skarpety i krawat.
Anna Tatarska
Awangarda 2, Helios, Multikino
Mówi Serwis
4 z 6
Misja Yeti
Kanada 2017 (Nelly et Simon - Mission Yéti). Reż. Pierre Greco Nancy, Florence Savard. Animacja
Familijna animacja. Ambitna detektyw Nelly i przenikliwy naukowiec Simon mają marzenie, które zgubiło już wielu przed nimi: chcą odnaleźć Wielką Stopę.
Ich towarzyszem podróży będzie gadatliwy ptak Jazzman. Przewagę nad pechowymi poprzednikami ma zapewnić im spisany szyfrem pamiętnik, należący do zaginionego odkrywcy. Im bliżej celu, tym więcej pytań: kiedy uda się odcyfrować zapisy w kluczowym dla wyprawy zeszycie? Czy misja ma w ogóle szanse na powodzenie? I czy poszukiwany włochaty stwór jest tym, za kogo wszyscy go biorą?
at
Helios, Multikino
BEST FILM
5 z 6
Sofia *****
Maroko 2018 (Sofia). Reż. Meryem Benm'Barek. Aktorzy: Maha Alemi, Lubna Azabal, Sarah Perles, Faouzi Bensaidi, Hamza Khafif, Nadia Niazi, Rawia
Psychologiczny dramat śledzący losy młodej singielki, która rodząc dziecko, ryzykuje wszystko. Poruszający i zniuansowany debiut marokańskiej reżyserki.
Podczas rodzinnego obiadu Sofii (Alemi) odchodzą wody. Wraz z siostrą cioteczną Leną (Perles) jedzie do szpitala, gdzie rodzi córkę. Ot, historia jakich wiele. Ale jednak nie. Sofia mieszka w Casablance, a w Maroku pozamałżeńskie stosunki seksualne karane są wyrokiem więzienia - od miesiąca do roku. Jej rodzice właśnie są w trakcie finalizowania wielkiego kontraktu, który ma całkiem zmienić ich życie. Zhańbiona córka może te plany pogrzebać.
Najciekawsze jest jednak to, że Sofia zdaje się nie zdawać sobie sprawy, że nosiła pod sercem dziecko. Wyparła ten fakt tak silnie, że jej własne ciało ukrywało przed nią - i przed światem - większość objawów tego stanu. Dlaczego tak się stało? Czy poszukiwania ojca dziecka zakończą się szczęśliwie? I co w ogóle oznacza szczęście w rzeczywistości, gdzie jedynie błyskawiczne uznanie ojcostwa i ślub są w stanie uchronić niezamężną dziewczynę z dzieckiem przed aresztem?
Meryem Benm'Barek opowiada historię Sofii z uwagą i w skupieniu. Słucha bohaterki, odnotowuje najdrobniejsze sygnały z otoczenia. Porusza wiele kluczowych tematów, ale tym najważniejszym jest chyba hipokryzja społeczeństwa. Nie jako coś abstrakcyjnego, a realne zjawisko, funkcjonujące tuż obok. Niezliczone rozmowy z prawnikami, przyszłym mężem i jego rodziną, matką, ciotką, znajomymi, udowadniają, że najbardziej liczą się pozory. Najmocniej przeciwko archaicznym, konserwatywnym zasadom buntuje się kuzynka Sofii, Lena. Jest przekonana, że jako pół-Francuzka i córka postępowej matki stanowi żywy dowód na to, że można żyć poza tradycyjnymi ramami - studiować, podejmować samodzielne wybory. A przy tym liczyć na aprobatę i przyjaźń rodziców. Nie wiem, czy to nie ją rozwój sytuacji najsrożej rozczaruje. W tym równaniu nie ma miejsca na ideały. Nawet nieco naiwna Sofia szybko to akceptuje.
Benm'Barek stawia na nieco chwiejną kamerę, głównie ujęcia z ręki, co daje poczucie dokumentalnej bliskości. Perspektywa, a wraz z nią odczucia widza, zmienia się kilkakrotnie. Gdy już gotów jest powiedzieć, że wie, co o tym wszystkim myśleć, znowu pojawia się nowa informacja, opowieść, która wywraca z mozołem wzniesioną interpretacyjną konstrukcję.
Film niepozbawiony jest błędów. Pewna dość istotna informacja umyka uwadze widza, a gdy nadchodzi pora, by ją osadzić w kontekście, trudno jest ją sobie przypomnieć. Ciekawe, czy to wyłącznie błąd w sztuce, czy też kulturowe różnice w sposobie postrzegania tej historii?
Jednak mimo tej wpadki "Sofia" to absolutnie wyjątkowy debiut. Dowód nie tylko wielkiej wrażliwości i warsztatowej sprawności, ale także pełnego, zniuansowanego spojrzenia na świat.
Awangarda 2
SPECTATOR
6 z 6
Via Carpatia ***
Polska, 2018. Reż. Klara Kochańska, Kasper Bajon. Aktorzy: Julia Kijowska, Piotr Borowski, Dorota Pomykała
Małżeństwo zamiast na urlop rusza w kryzysową wyprawę na Bałkany, by dowiedzieć się czegoś o sobie.
Gdy oczy większości mieszkańców Starego Kontynentu zwrócone są na boiska Euro 2016, odchodząca na emeryturę matka będzie mieć do dorosłego syna nieoczekiwaną prośbę. Chciałaby, żeby sprowadził do domu swojego ojca, przebywającego w obozie dla uchodźców. Dlaczego właśnie teraz, dlaczego nie widzieli się przez ostatnich 30 lat.?
Pytania pozostają bez odpowiedzi, a fabularny pretekst nie bardzo trzyma się kupy. Mimo to Piotr z żoną Julią (i żółwiem - jako symbolem filozoficznego wymiaru tych poszukiwań) wsiadają do vana, by tytułową trasą podążyć na południe Europy. On bez większego przekonania, ona zła, że rezygnują z wakacji. Z każdym kolejnym kilometrem podróż staje się coraz poważniejszym testem wzajemnej relacji. Nieobecne w rodzimym kinie pytania o los uchodźców, a właściwie o stosunek klasy średniej naznaczony egoizmem, biernością i przywiązaniem do komfortu codziennych spraw, zostają wpisane w konwencję filmu drogi w rytmie slow.
Paradoks polega na tym, że opowieść o obojętności i hipokryzji pozostawia widza kompletnie obojętnym. Udziela nam się marazm pary bohaterów, którego nie sposób pozbyć się do końca seansu.
Brawo dla debiutujących reżyserów za podjęcie tematu. Jednak projekt zapowiadał się najwyraźniej tak interesująco, że stracili czujność. Wobec szkicowego potraktowania postaci (mającego zapewne wydobyć z całej sytuacji jak najwięcej dokumentalnej prawdy), aktorzy wydają się uwięzieni pomiędzy graniem a prywatną obecnością przed kamerą. Ostatecznie twórcy "Via Carpatia" wpadają w pułapkę problemu, który sami krytykują: ślizgają się po społeczno-politycznej powierzchni.
Wszystkie komentarze