Prezentowane obrazy weszły na ekrany olsztyńskich kin 19 października. Im więcej gwiazdek (od 1 do 6) przy tytule, tym wyższa ocena krytyków "Co Jest Grane 24".
REKLAMA
Fot. Robert Jaworski
1 z 8
53 wojny *****
Polska 2018. Reż. Ewa Bukowska. Aktorzy: Magdalena Popławska, Michał Żurawski, Kinga Preis, Dorota Kolak, Krzysztof Stroiński.
Dramat psychologiczny o rodzinie na skraju rozpadu i kobiecie, walczącej o swoją emocjonalną, życiową niepodległość. Świeży i potrzebny głos w polskim kinie.
"Bo męska rzecz być daleko, a kobieca wiernie czekać" - śpiewała kiedyś Alicja Majewska. Nigdy nie lubiłam tej piosenki. Wydawała się być reliktem epoki, która - miałam nadzieję - już minęła. Czasu, gdy naturalnym i spodziewanym było, że mężczyzna jest aktywny, a kobieta pasywna. Jego nie ma, a sensem jej życia jest oczekiwanie na jego powrót.
Ale czasami się zdarza, że kobieta się na taką sytuację godzi. Nawet, jeśli para nie wpisuje się w patriarchalny stereotyp, a Ona ma swoje życie, talenty, pasje. Dni Anki (zjawiskowa Popławska), bohaterki "53 wojen", wypełnia czekanie. Jej mąż Witek (Żurawski) jest korespondentem wojennym, którego pracą jest właśnie znikanie z życia rodziny i wrzucanie się w śmiertelny wir gdzieś na froncie. Anka, która przed urodzeniem dziecka sama była reporterką, coraz bardziej zapada się w rzeczywistości, w której czas odmierzają kolejne dzwonki telefonu. Żyje? Kiedy wraca? Czy wraca? Trzaski w słuchawce: to zakłócenia czy krajobraz po bitwie i sygnał końca?
Debiutująca w pełnym metrażu Ewa Bukowska komponuje filmową mieszaninę z najwyższej jakości składników. Dyrektorka castingu Małgorzata Adamska zapewniła idealnie dobranych aktorów - a rola Popławskiej to jeden z bardziej niezwykłych występów, jakie polskie kino widziało na przestrzeni ostatnich lat. Są świetne kostiumy Marty Ostrowicz i scenografia Anny Anosowicz. Przepojone melancholijnym, mlecznym światłem zdjęcia Tomasza Naumiuka i rozmawiająca z emocjami bohaterów muzyka jednej z najważniejszych twórczyń młodego pokolenia, artystki wielu talentów, Natalii Fiedorczuk-Cieślak. Przede wszystkim jest jednak odwaga, by mówić o tym, co spychane na bok, przykrywane przez wstyd czy lęk. O terapii. O egoizmie. O cierpieniu. Walce o siebie. Rozpadzie. O tym, że miłość to nie cud, a praca wysokiego ryzyka.
Bukowska wprowadza na polską scenę filmową ogromnie potrzebną świadomą i mądrą wrażliwość. Oparty na tekstach pisarki i żony reportera, Grażyny Jagielskiej ("Miłość z kamienia" i "Anioły jedzą trzy razy dziennie. 147 dni w psychiatryku"), film pokazuje bardzo konkretne napięcia pary w specyficznym życiowym położeniu. Ale w rzeczywistości ta walka o obecność, wojna o miłość, czas i uwagę rozgrywa się codziennie w wielu polskich domach. Także tych, gdzie jednym z zajęć kobiety nie jest codzienne przygotowywanie się na śmierć partnera.
Najnowszy film twórcy "Nieodwracalnego" to transowa opowieść o tym, jak taniec (i kilka kropel narkotyku) wyzwala w bohaterach najbardziej pierwotne instynkty. Powracający do formy Gaspar Noé tradycyjnie funduje widzowi jazdę bez trzymanki.
Z pokazu tego filmu w Cannes wyszło sześć osób. Reżyser ("Nieodwracalne") poczuł się tym wynikiem rozczarowany. "Muszę udać się na dłuższe wakacje i przemyśleć swoją karierę (.) Zwykle z moich filmów wychodzi 25 procent!". Wychowany we Francji Argentyńczyk nie bez powodu z dumą nosi plakietkę skandalisty. Od lat poprzez swoje kino przekracza - i przesuwa - granice tego, co potrafi ująć język kina. Kategorie pruderii czy wstydu są mu obce, a w poszukiwaniu odpowiedniej formy wyrazu nie cofnie się przed niczym. Wystarczy przypomnieć sobie choćby sfilmowane z wnętrza pochwy animowane ujęcie stosunku seksualnego z "Wkraczając w pustkę".
Na planie "Climaxu" spotkała się grupa młodych, utalentowanych tancerzy, wśród których jedyną osobą z kamerowym obyciem jest znana m.in. z "Atomic Blonde" Sofia Boutella. Grają podobnych sobie. Oto grupa młodych dzieciaków pod wodzą pani choreograf spotyka się w opuszczonym teatrze, by do upadłego ćwiczyć układ na taneczny konkurs. Wszystko idzie zgodnie z planem, dopóki ktoś nie podrasuje pitego przez wszystkich napoju kwasem. Zabawowa atmosfera wymknie się spod kontroli, a ciemne korytarze budynku przemienią się w kręgi piekielne.
Mówiąc o "Climaxie" nie sposób nie użyć klasycznie już sczepionych z twórcą przymiotników: transowy, narkotyczny. Ekran buzuje kolorami, pulsuje światłem, rytmem. Sposób, w jaki kamera patrzy na ciało tancerzy, spojrzenie, jakim reżyser chwyta seks i erotyzm, są tak charakterystyczne, jakby miały na sobie znak wodny z nazwiskiem twórcy. Budynek teatru przypomina pulsujący krwią, filmowany od wewnątrz organ. Zanim seans zaprowadzi widza do obiecywanego w tytule finiszu, trzeba dać się porwać w podróż. Twórca nie byłby sobą, gdyby nie poukrywał na trasie kilku szokujących mikrokulminacji, nie przeczołgał widza przez całe spektrum emocji, od podniecenia, przez obrzydzenie, oburzenie, rozpacz i gniew. Szalony trip obfituje w momenty zmysłowe i rozkoszne, ale i te wywracające emocje na drugą stronę, brutalnie wyrzucające poza strefę komfortu. Na szczęście widz dostaje szalupę ratunkową w postaci szczypty czarnego humoru.
Noé - co wiedzą ci, którym zdarzyło się przeciąć z nim szlaki - nigdy nie brakuje energii. Jednak jego ostatnie dziecko, "Love", stwarzało wrażenie, jakby reżyserowi zabrakło kreatywnych sił, które dotąd każde jego dokonanie czyniły ekscytującym. "Climax" to pełna rehabilitacja. Jak mawiają chłopy "na dzielni": jest moc.
Dramat wojenny. Życie codzienne w Donbasie w latach 2014-2015.
Ukraiński reżyser Siergiej Łoźnica lubi kręcić naprzemiennie fabuły i dokumenty. W "Donbasie" dokonuje ich swoistej syntezy: to kilkanaście zainscenizowanych epizodów odtwarzających wydarzenia, które miały miejsce w latach 2014-2015 podczas wojny między armią ukraińską a oddziałami separatystów wspieranych przez Rosję.
Łoźnicy nie interesuje tu wojna w jej wymiarze militarnym (choć dwukrotnie widzimy bezpośrednie efekty działań bojowych), ale raczej życie codzienne podczas jej trwania. Oraz zapis jej skutków - odczłowieczających, wyzwalających w ludziach to, co najgorsze.
W scenie otwierających "Donbas" widzimy grupę kilkunastu osób siedzących w charakteryzatorni - jak aktorzy przed wejściem na plan. Ale nie będą oni występować w filmie, tylko w propagandowym, telewizyjnym "reportażu" mającym ilustrować brutalność wojsk rządowych (manipulacja informacjami jest w ogóle jednym z głównych tematów filmu). Potem oglądamy m.in. niemieckiego tłumacza, któremu separatyści (podający się za miejscowych, choć ewidentnie przesłani z Rosji) wypominają dziadka faszystę; młodego, naiwnego biznesmena, któremu władze rekwirują luksusowego vana; elegancko ubraną sekretarkę miejscowego dygnitarza, która bezskutecznie usiłuje namówić matkę do opuszczenia podziemnej kryjówki; wesołą i jakoś niestosownie radosną ceremonię zaślubin itp. Widzimy korupcję i zwyczajne złodziejstwo oraz cały festiwal upokarzania.
Sceny przechodzą w siebie na podobieństwo ogniw łańcucha, postaci pojawiają się i bezpowrotnie znikają, aktorzy zawodowi mieszają się z naturszczykami. Łoźnica często próbuje wydobyć z koszmaru groteskę - film momentami ociera się o czarną komedię - ale rzeczywistość Donbasu jest tak przytłaczająca, że nie bardzo chce się śmiać. Jeden z epizodów jest tak okrutny, że z trudem daje się oglądać: ukraiński żołnierz stoi na ulicy z tabliczką "członek karnego batalionu", a mieszkańcy miasta, zwykli, przeciętni ludzie, młodzi i starzy, plują na niego, lżą, wyszydzają, biją, poniewierają - lincz wisi w powietrzu.
Łożnica ma skłonność do przeciągania scen, czasem aż prosi się o ich przycięcie, ale obraz całości, jaki się z nich wyłania, jest bardzo mocny i autentycznie poruszający. Tym bardziej, gdy uświadomimy sobie, że wszystko to dzieje się w kraju, z którym graniczymy. A że na przeciwległym jego krańcu? Żadna to pociecha.
Paweł Mossakowski
Awangarda 2
MATERIAZ PRASOWE
4 z 8
Jak pies z kotem ****
Polska, 2018. Reż. Janusz Kondratiuk. Aktorzy: Robert Więckiewicz, Olgierd Łukaszewicz, Bożena Stachura, Aleksandra Konieczna
Świetnie zagrana tragikomedia o braterskiej więzi.
- A pan jest ten młodszy? - pyta lekarka na szpitalnym korytarzu. Tak, Janusz to ten młodszy, twórca "Dziewczyn do wzięcia". Starszy z braci Kondratiuków, czyli Andrzej - również reżyser, właśnie trafił na OIOM po wylewie. Od dawna nie utrzymywali ze sobą kontaktu. Ale Janusz nie potrafi zostawić sparaliżowanego brata na pastwę losu. Szczególnie że muza i partnerka życiowa Andrzeja Iga Cembrzyńska okazuje się zupełnie bezradna. Zamiast zmienić ukochanemu pieluchę albo podać leki, całą noc spędza przy kieliszku, układając mu piosenkę. Ucieka w "swój intymny, mały świat". Nie zauważy nawet, gdy "mały, nędzny realista", jak nazywa szwagra, zabierze jej Jędrusia do siebie.
"Jak pies z kotem" to kino bardzo osobiste. Janusz Kondratiuk wpuszcza nas do swojego intymnego świata. Nie tylko dlatego, że zdjęcia zrealizował we własnym domu. Kameralna, słodko-gorzka historia została zainspirowana ostatnimi miesiącami, jakie reżyser spędził z bratem. Opiekował się nim wspólnie z żoną (w tej roli Bożena Stachura, która mimo stonowanej kreacji nie jest tylko tłem dla wyrazistszych postaci). Rzeczywistość miesza się w filmie z jej subiektywnym odczuciem. Bracia są jak awers i rewers jednej monety. Janusza gra Robert Więckiewicz, Andrzeja - Olgierd Łukaszewicz. Widzowie dostrzegą w tej relacji siebie. Wielu przeżyło takie sytuacje, innych jeszcze to czeka, kiedy trzeba zapomnieć o dumie, urazach, pretensjach. Co jest trudne, nawet jeśli powtarzamy sobie, że zachowanie bliskiej osoby to raczej konsekwencja choroby niż trudny charakter.
W znoju codziennej opieki znajduje Kondratiuk chwile szczerze zabawne. Bracia zbliżają się do siebie w atmosferze tarcia. Zza ironicznych komentarzy, wyzwisk, awantur itd. przebijają się jednak promyki czułości. Podszyta rywalizacją relacja przenosi się na plan życia: młodszy brat wychodzi z cienia starszego i przejmuje niejako rolę reżysera. Starszemu trudno się z tym pogodzić, czuje upokorzenie ze względu na swoją niedołężność, całkowitą zależność od innych. Choć pozostaje sprawny językowo, umysł coraz częściej płata mu figle. Wspomnienia z dzieciństwa mieszają się z wizjami, w których upomina się o niego śmierć.
Czasem robi się tak pięknie, że można się zastanawiać, czy Kondratiuk nie przesadził z autoryzacją tej historii na potrzeby ekranu, czy jednych postaci nie ukazał w lepszym świetle, innych z kolei nie przerysował, jak Igi. Z wyzwaniem wcielenia się w Cembrzyńską poradziła sobie na szczęście Aleksandra Konieczna (zresztą oboje z Łukaszewiczem dostali w Gdyni nagrody za role drugoplanowe). Czy widzowie będą sobie zadawać podobne pytania? Wątpię. Najlepszą recenzję wystawią filmowi ich łzy wzruszenia oraz śmiech - jedno i drugie ma przecież moc oczyszczającą.
Piotr Guszkowski
Awangarda 2, Helios, Multikino
UIP
5 z 8
Pierwszy człowiek *****
USA, 2018 (First Man). Reż. Damien Chazelle. Aktorzy: Ryan Gosling, Claire Foy, Jason Clarke, Kyle Chandler
Damien Chazelle w przewrotny sposób mierzy się z amerykańskim snem i mitami, ukazując Neila Armstronga jako człowieka, który spróbował uciec w kosmos.
Twórca "Whiplash" i "La La Land" znów opowiada o samotności. Bohater grany przez Ryana Goslinga jest na nią skazany od pierwszej sceny, w której podczas niespokojnego lotu samolotem rakietowym zobaczy na horyzoncie atmosferę Ziemi, aż po finał, kiedy wraca z Księżyca. Neil Armstrong, jakiego poznajemy w filmie, wydaje się nie mieć obaw przed wyprawą w nieznane, wyraźnie coś go tam ciągnie, czegoś szuka. Może dlatego, że codzienność stała się dla mężczyzny nie mniej klaustrofobiczna niż kokpit Apollo 11. Przynajmniej od śmierci ukochanej córeczki. To wtedy zamknął się w emocjonalnej kapsule: wycofany, milczący, nieobecny, jakby unikał dzieci i żony Janet, z którą nie potrafi dzielić żałoby. Złamany przez los, dryfuje w otchłani nawet wśród najbliższych.
Udział w programie kosmicznym miał być nowym startem, ale przeprowadzka na przedmieścia Houston nie uwolniła ich od piętna śmierci. Wręcz przeciwnie, dalej będą się tu z nią oswajać. W jednej ze scen Janet zwierza się sąsiadce, że pragnęła stabilizacji i wydawało się, że Neil ją gwarantuje. Tamta odpowiada, że jej przyjaciółka wyszła za dentystę i też narzeka, ale na co innego. Rodziny astronautów tworzą osobliwą wspólnotę - uczestnicząc w kolejnych pogrzebach, żony przygotowują się, że wkrótce będą przechodzić przez to samo. Że zostaną wdowami. Dlatego Janet zmusi Neila, żeby przed wylotem na wszelki wypadek pożegnał się z synami. A on poprowadzi tę rozmowę tak, jakby odpowiadał na pytania dziennikarzy podczas konferencji prasowej.
Ryan Gosling buduje swoją pozornie nieefektowną kreację w skupieniu, znakomicie wypada Claire Foy. Grają ludzi, którzy choć są małżeństwem, z przytłaczającą sytuacją mierzą się w pojedynkę, rozdzieleni niewidzialnym murem, zdani na siebie, ponoszą ogromne psychiczne koszty. Nie ma tu jednak miejsca na aktorską popisówę ani realizacyjne fajerwerki. "Pierwszy człowiek" nie jest widowiskiem formatu "Grawitacji" (choć muzyka Justina Hurwitza chwilami przenosi film w rejony bliskie "2001: Odysei kosmicznej"), lecz nie wiem, czy nie oddaje doświadczeń astronautów w bardziej realistyczny sposób. Sekwencje lotu będą dla widza wyczerpujące: jest ciasno, kontrolki wariują, kakofonia dźwięków świdruje głowę. Mamy wrażenie, że maszyna w każdej chwili może się rozlecieć. Kamera skupia się na detalach. Próbujemy wyczytać z napiętych twarzy bohaterów, co się dzieje, dojrzeć w ich przerażonych oczach ulgę, odbicie czegoś więcej niż pustki za oknem.
Wycinek biografii Armstronga pozwala dotknąć różnych paradoksów. W pewnym momencie Neil tłumaczy, że musi się nauczyć, że przy lotach kosmicznych trzeba zwolnić, żeby przyspieszyć. Czasem też trzeba się oddalić, żeby móc zbliżyć. Jest zresztą w filmie mowa o potrzebie zmiany perspektywy - i Chazelle ją zmienia. Legendarny wyścig kosmiczny to u niego zabawy dużych chłopców, którzy ryzykują życie śmiałków wystrzeliwanych poza orbitę okołoziemską w metalowych puszkach. Ale nie sposób nie dostrzec w filmie hymnu na cześć człowieka, opowieści o potrzebie wyzwań, przekraczaniu granic. Przecież dysponując technologią, która dziś wydaje się analogową prehistorią, wysłaliśmy człowieka w kosmos, wylądowaliśmy na Księżycu. Z drugiej strony rodzi się pytanie, czy odpowiednio spożytkowaliśmy ten "wielki skok dla ludzkości"?
Piotr Guszkowski
Helios, Multikino
KONDRAT MEDIA
6 z 8
Uwolnij mnie ****
Włochy, Francja, 2016 (Liberami). Reż. Federica Di Giacomo
Sugestywny dokument, którego autorka szuka odpowiedzi na pytanie, skąd rosnąca popularność egzorcyzmów - od sycylijskich parafii po Yonkers w stanie Nowy Jork.
Tym tematem na ekranie zajmuje się głównie kino grozy. Film Federici Di Giacomo otwiera zresztą scena rodem z horroru: ksiądz kładzie ręce na głowie kobiety, by wypędzić z niej demona, a ta wrzeszczy i odpowiada mu niskim głosem "ona jest już moja, idź precz!".
Ale reżyserka nie szuka sensacji, tworzy interesujące studium psychospołeczne. Śledząc praktyki egzorcystów, przygląda się ich trzódce - pogubionym ludziom, którzy lekarstwa na codzienną udrękę szukają w Kościele. Z poczucia bezradności, wstydu, wyczerpania. W odpowiedzi na swoje zwierzenia wolą usłyszeć, że są opętani, obarczyć szatana winą za społecznie nieakceptowane zachowania i inne problemy, niż mierzyć się z nimi oraz stygmatem szaleństwa.
A w kolejce do ojca Cataldo ustawiają się przecież osoby cierpiące na poważne zaburzenia, które pomocy powinny szukać u specjalistów - u psychiatry, na sesji terapeutycznej czy odwyku. Niektóre zresztą szukały - twierdzą, że bezskutecznie. Modlitwy o uwolnienie zamieniają się w osobliwe widowiska. Raz jeden, innym razem kilkoro z uczestników, zaczyna zachowywać się jak w transie. Wykrzykują bluźnierstwa, przekleństwa, plują, rzucają się na posadzkę - a kamera wraz z nimi. Wchodzą w konwencję, jakby naoglądali się "Egzorcysty" Williama Friedkina.
Otwartą kwestią pozostaje, czy to świadectwo choroby, wołanie o uwagę, a może te obrzędy rzeczywiście przynoszą coś na miarę emocjonalnego ukojenia, choćby na chwilę. Di Giacomo unika kwestionowania przekonań swoich bohaterów. Zestawia sceny poruszające, wywołujące autentyczny niepokój, z absurdami na miarę widoku kapłana, który odprawia egzorcyzmy przez telefon, a na zakończenie dodaje świąteczne życzenia. Warto zdać sobie sprawę, że nie są to wcale praktyki z kościelnego marginesu. W tym sensie wymowa całości wydaje się więc krytyczna.
Piotr Guszkowski
Awangarda 2
AURORA FILM
7 z 8
Z perspektywy Paryża ***
Francja, 2018 (Mes provinciales). Reż. Jean-Paul Civeyrac. Aktorzy: Andranic Manet, Corentin Fila, Jenna Thiam, Sophie Verbeeck, Gonzague Van Bervesseles
O dorastaniu. Rok z życia studenta szkoły filmowej.
Dwudziestoletni Etienne wyjeżdża z rodzinnego Lyonu, aby studiować reżyserię w Paryżu. Zamieszkuje w wynajętym mieszkaniu z urodziwą współlokatorką Valentine, pracuje nad swoim krótkometrażowym debiutem, imprezuje, dyskutuje z kolegami - aroganckim Mathiasem oraz życzliwym i pomocnym Jeanem-Noelem - o filmach i życiu, itd.
Życie studenta szkoły filmowej - w Paryżu czy Łodzi - jest barwne i, przynajmniej z zewnątrz, atrakcyjne, ale opowiadający o nim czarno-biały (hołd dla Nowej Fali?), nostalgiczny i, podejrzewam, częściowo autobiograficzny film Jeana-Paula Civeyraca specjalnie interesujący nie jest. Nie ma praktycznie dramaturgii, stanowi kronikarski, składający się z epizodów zapis, a jest bardzo długi (144 minuty).
Opowieści z cyklu "młody człowiek z prowincji przyjeżdża do Paryża, aby skonfrontować swoje ideały z rzeczywistością" jest we francuskiej literaturze i filmie mnóstwo. "Z perspektywy..." nic nowego tu nie dorzuca, kontentując się ozdobnie wypowiadanymi banałami.
Jest tu natomiast dobrze uchwycone coś, co można nazwać młodzieńczością (połączenie splinu, ambicji, egotyzmu i niepewności), przyjacielskie wątki są ładnie poprowadzone, a lekko melancholijny nastrój może przemówić do odpowiednio usposobionego widza. Z drugiej strony bohater, choć sympatyczny, jest tak nijaki, tak uległy, tak podatny na wpływy innych - czy będzie to wspomniany Mathias, czy kolejna współlokatorka, walcząca ekolożka Annabelle - że jego pasywność odbiera filmowi resztki energii. Męczące doświadczenie.
Paweł Mossakowski
Awangarda 2
Kadr z trailera, Youtube
8 z 8
Zwyczajna przysługa ****
USA 2018 (A simple favor). Reż. Paul Feig. Aktorzy: Anna Kendrick, Blake Lively, Henry Golding
Film hybryda: komedia charakterów i kino noir w jednym. Ale dzięki aktorkom trzyma się na nogach.
Trudno wyobrazić sobie większe przeciwieństwo niż Stephanie (Kendrick) i Emily (Lively) - łączy je właściwie tylko tyle, że obie mieszkają w Connecticut i mają synów w wieku szkolnym. Stephanie jest drobną brunetką, samotną matką, zgłaszającą się na ochotnika do wszelkich prac społecznych w szkole i prowadzącą vlog dla gospodyń domowych, osobą nieśmiałą i ugrzecznioną - z tych, co przepraszają, że żyją. Emily jest atrakcyjną, szykowną i pewną siebie blondynką, ostrą jak brzytwa, momentami wulgarną, pracującą w PR nowojorskiego domu mody, mającą ultramodernistyczny dom i przystojnego męża pisarza. Mimo różnic panie zaprzyjaźniają się ze sobą, często spotykają i, popijając gin z martini, zwierzają ze swoich sekretów. Pewnego dnia Emily prosi przyjaciółkę o drobną przysługę - odebranie ze szkoły syna i zaopiekowanie się nim przez kilka godzin - a następnie znika bez śladu.
Bardzo dziwne połączenie gatunkowe. Film jest początkowo komedią, czerpiącą humor ze zderzania ze sobą "niedopasowanych" osobowości obydwu pań. Potem zaś skręca w stronę hitchcockowskiego thrillera czy kina noir - tyle że zamiast ciągnącego od rana whisky detektywa z LA mamy tu ciągle uśmiechniętą i "pozytywnie myślącą" panią domu z nowojorskich przedmieść. Wygląda to tak, jakby reżyser, autor "Druhen", "Gorącego towaru" i "Agentki" - czyli fars z kobietami w rolach głównych - postanowił nagle nakręcić coś a la "Zaginiona dziewczyna" - tyle że nie pozbawionego żartobliwej ironii.
Taka hybryda przypomina kwadraturę koła: kino noir lubi cień i mrok - tu jest raczej jasno i pastelowo, thriller opiera się na napięciu, które śmiech rozpuszcza itd. Siłą rzeczy nie udało się więc uniknąć pewnych zgrzytów w tonacji. Są też inne słabości: historia (poszukiwanie przyjaciółki przez Stephanie, w trakcie którego zagłębia się w jej tajemniczą przeszłość) odsłania tyle rewelacji i ma tyle zwrotów akcji - niekiedy absurdalnych - że widzowi może się zakręcić w głowie. Niezbyt przekonujące jest też zakończenie. Ale sam film jest lekki i wdzięczny, ma wciągającą intrygę i dwie znakomicie grające aktorki, które jego chwiejną konstrukcję skutecznie przytrzymują. Ogląda się dobrze, nudno z pewnością nie jest i w kategorii "kino rozrywkowe" zasługuje na uwagę.
Wszystkie komentarze