Opisane tytuły weszły na ekrany olsztyńskich kin 16 lutego. Im więcej gwiazdek (od 1 do 6) przy tytule, tym wyższa ocena krytyków "Co Jest Grane 24".
REKLAMA
MATERIAŁY PRASOWE
1 z 8
Czarna Pantera ****
USA, 2018 (Black Panther). Reż. Ryan Coogler. Aktorzy: Chadwick Boseman, Michael B. Jordan, Lupita Nyong'o, Letitia Wright, Martin Freeman
Najlepszy film z uniwersum Marvela? Moim zdaniem nie. Choć na pewno inny, może nawet przełomowy.
Po wydarzeniach z filmu "Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów" T'Challa wraca do ojczystej Wakandy, by objąć władzę po ojcu zabitym w zamachu na siedzibę ONZ. Kraj kwitnie dzięki wydobyciu vibranium, metalu o niezwykłych właściwościach i wydaje się wyspą spokoju pośród wzburzonego oceanu społeczno-politycznych niepokojów, utopijną enklawą ukrytą przed światem, niedostępną dla obcych. Pojawi się jednak ktoś, kto uważa, że trzeba wreszcie zmienić izolacjonistyczny kurs polityki. A to oznacza grę o tron.
To nie przypadek, że pierwszy film o czarnoskórym superbohaterze powstał właśnie teraz ani że nie brakuje w nim silnych postaci kobiecych. W "Czarnej Panterze" przecinają się wątki rasowe, etniczne i genderowe. Dokonuje się tu przepisanie historii ucisku i nierówności, rozprawienie się z pokutującymi od wieków stereotypami, ale też radykalnymi postulatami Partii Czarnych Panter. Polityczne zaangażowanie nie wynika wyłącznie z reakcji na trumpowską politykę czy kryzys migracyjny, ale jest odpowiedzią na potrzeby publiczności niedoreprezentowanej w popkulturze. Po co? By ściągnąć tych widzów do kin.
Niespieszny prolog wprowadza nas w klimat opowieści. "Czarna Pantera" rozkręca się na dobre dopiero w kasynie w Pusan. T'Challa może poczuć się jak agent 007 dzięki gadżetom od swojej błyskotliwej siostry, która zawstydziłaby bondowskiego Q. Do bohaterów dołącza stary znajomy z CIA, który do spółki z Ullyssesem Klaue (świetny Andy Serkis), oprychem z ADHD i poczuciem humoru, sprowadza fabułę na znajome tory, wnosząc też nieco luzu. Dzięki nim film nabiera tempa.
Procentuje również wysiłek włożony w dopracowanie postaci głównego antagonisty. Wreszcie nie mamy do czynienia z psychopatą zaślepionym obsesją niszczenia czy potworem z innego wymiaru. Gniewny Erik Killmonger w brawurowym wykonaniu Michaela B. Jordana to bohater niejednoznaczny, psychologicznie wiarygodny. Ma swoją wizję i chce ją realizować. Wystarczy krótka wizyta w Orlando, żebyśmy zrozumieli dlaczego.
Pytanie tylko, czy przemocowe rozwiązanie nie przekona przypadkiem czarnych dzieciaków tak długo czekających przecież na swojego przedstawiciela w świecie herosów, skoro jego orędownik okazuje się znacznie wyrazistszy i cool niż tytułowy bohater. W starciu, w którym argumenty szybko ustępują miejsca ciosom, łatwo wziąć stronę Killmongera.
Jest jednak coś, co ambitną opowieść sprowadza niemal do panafrykańskiej bajeczki o wyrównywaniu szans na motywach "Króla Lwa". Pamiętacie wizytę w Asgardzie, choćby z ostatniego "Thora", albo otwarcie "Wonder Woman" na wyspie Amazonek? Wyobraźcie sobie teraz, że tkwimy w tej sztucznej, wygenerowanej komputerowo rzeczywistości przez większość filmu. Łatwo się poczuć jak turysta w rezerwacie rytuałów przyjmujący "Afrykę w pigułce". I jeszcze ten nienaturalny sposób mówienia! Jedno to akcent, drugie, że większość aktorów podkreśla powagę każdego słowa przerysowaną mimiką. Jakby dumę mylili ze spiną. Nawet twórcy zdają sobie sprawę, że przesadzili: gdy jeden z bohaterów przerywa reszcie wymownym ziewnięciem, aż chce mu się bić brawo.
Mimo że właściwego rytmu nie udaje się utrzymać przez cały seans, dostajemy kino solidnie zrealizowane i bliższe rzeczywistości niż większość widowisk Marvela - nawet jeśli osadzone w fikcyjnym państewku. Bliższe w sensie wyczucia nerwu naszych czasów oczywiście, bo same dekoracje mnie nie przekonują. No, może poza soundtrackiem.
Piotr Guszkowski
Helios, Multikino
MATERIAŁY PRASOWE
2 z 8
Czwarta władza ****
USA 2017 (The Post) Reż. Steven Spielberg Aktorzy: Meryl Streep, Tom Hanks, Bob Odenkirk, Matthew Rhys, Jesse Plemons
Publikować albo nie publikować - oto jest pytanie! O dylematach wydawczyni gazety i zaletach wolnej prasy.
Jest rok 1971. Wpływowy dziennik "New York Times" drukuje wyjątki tajnego raportu wojskowego o zaangażowaniu USA w Wietnamie (zwanego "Pentagon Papers"). Wywołuje to nie tylko wściekłość prezydenta Nixona, ale też zawodową zazdrość ambitnego naczelnego "Washington Post", Bena Bradlee (Hanks). Gdy dalszy druk materiałów zostaje w NYT decyzją sądu wstrzymany, Bradlee wietrzy szansę dla swojej gazety i nakazuje dziennikarzom zdobyć kompromitujący władze raport..
I tu, niestety konieczny, SPOILER: "Pentagon Papers" trafiają na biurka redaktorów "Washington Post". I tu pojawia się dylemat: drukować czy nie? I nie jest to dylemat, przed którym staje Bradlee (który niewiele ryzykuje, bo jeśli wyleją go z roboty, znajdzie inną), ale właścicielka gazety, Graham (Street). To ona musi podjąć decyzję, a moment jest wyjątkowo niesprzyjający: "Washington Post" wchodzi na giełdę, a ewentualny konflikt z rządem może odstraszyć inwestorów. Gazeta - założona przez jej ojca, co ma nie tylko sentymentalne znaczenie - może zbankrutować, ona - przynajmniej teoretycznie - znaleźć się w więzieniu. Ponadto Graham jest zaprzyjaźniona z politykiem, któremu publikacja całkowicie złamie karierę.
I choć w "Czwartej władzy" głównym rozgrywającym pozostaje energiczny naczelny, jest to film o niej. Kobiecie, która "odziedziczyła" gazetę po zmarłym mężu, która przez zarząd - składający się wyłącznie z mężczyzn - traktowana jest protekcjonalnie i która przedtem głównie organizowała przyjęcia i nie musiała stawać wobec takich prób charakteru. Początkowo jest więc pełna wątpliwości i wahań, ale z czasem nabiera wewnętrznej pewności i siły. W pewnym sensie "Czwarta władza" jest filmem o dorastaniu - tyle że nie nastolatków, jak zazwyczaj, ale 50-letniej damy.
Oczywiście jednak, przy całym swoim nieskrywanym feminizmie (Spielberg pokazuje w sposób dość łopatologiczny, jak słaba była wówczas pozycja kobiet wobec mężczyzn i że łagodny mizoginizm był praktycznie normą) jest to głównie opowieść o pożytkach posiadania wolnej prasy - pożytkach dla kraju, naturalnie, nie rządzących.
Nie jest to dzieło wybitne - zrobione pod gotową tezę i wbijające przesłanie do głowy widza młotkiem - i nieuniknionego porównania z "Wszystkimi ludźmi prezydenta" nie wytrzymuje. Inna rzecz, że staje z góry na straconej pozycji: film Pakuli opowiadał o dokopywaniu się prawdy, a tu prawdę dostaje się na tacy i tylko zastanawia, czy ją upublicznić, a to z natury rzeczy mniej emocjonujące.
Film jest jednak zrealizowany z biglem, dynamicznie (przypomina się oskarowy "Spotlight"), momentami napięcie jest naprawdę mocne.
Są chwile, gdy widownia spontanicznie reaguje oklaskami: Spielberg jak mało kto potrafi kierować jej emocjami. Dialogi są niekiedy zbyt deklamatorskie i patetyczne, ale często odwrotnie: małe rozmówki, bezinteresowne właściwie, które rozrzedzają atmosferę i wpuszczają powietrze do czegoś, co mogło stać się drętwym wykładem oczywistych racji.
Zdarzają się sytuacje zabawne, uwalniające opowieść od balastu powagi. Jest też nuta nostalgii: ach, te zadymione pomieszczenia, te klekoczące maszyny do pisania, a zwłaszcza te tradycyjne metody drukowania, o ileż wizualnie atrakcyjniejsze od komputerowego i na swój sposób piękne.
O tym, że film jest świetnie zagrany przez Hanksa, a zwłaszcza Streep, nie warto nawet wspominać, bo to norma i robi się już nudne. Przede wszystkim jednak jest to film ważny - i dla Ameryki Trumpa, i, może nawet bardziej, dla nas. Przypomina pewne stare prawdy z elementarza demokracji i przekonuje, że póki istnieje niezależne dziennikarstwo, jest jeszcze nadzieja.
Paweł Mossakowski
Helios, Multikino
SOLOPAN
3 z 8
Jeszcze nie koniec *****
Francja 2017 (Jusqu'a la garde) Reż. Xavier Legrand Aktorzy: Lea Drucker, Denis Menochet, Thomas Gioria
Dramat rodzinny z przemocą domową w tle.
Rozwiedzione małżeństwo, drobna blondynka Miriam i zwalisty, niedźwiedziowaty mężczyzna Antoine, walczą przed sądem rodzinnym o prawo do opieki nad dziećmi, 18-letnią Josephine i 12-letnim Julienem. Miriam zabiega o niedopuszczenie byłego męża do kontaktu z synem, ale sędzina zezwala Antoine, by zabierał go co drugi weekend.
W pierwszym momencie oglądałem tę sądową rozprawę z poczuciem emocjonalnej ambiwalencji: podział sympatii nie był wcale jasny i oczywisty. OK, myślałem, dzieci zostają przy matce, to rutyna, ale dlaczego, na miły Bóg, zabraniać ojcu widywania się z synkiem?! To nieludzkie, oburzające! Ale już po chwili okazywało się, że żądania Miriam nie są dyktowane mściwością czy złośliwością, ale wynikają z obaw całkiem uzasadnionych. Dobrą wskazówkę stanowi też postawa samego chłopca, który nie chce spotykać się z ojcem i wyraźnie się go boi.
Ale wyrok jest, jaki jest, i mały Julien - w pewnym sensie główny bohater filmu, rewelacyjnie zagrany przez Thomasa Giorię - musi dwa razy w miesiącu tatusia odwiedzać. Wizytom tym od początku towarzyszy napięcie, które powoli i stopniowo narasta, by pod koniec filmu osiągnąć parametry już thrilleropodobne. Legrand nie robi przy tym z Antoine'a taniego potwora: to facet na pozór spokojny (Menochet ze swoją ciężką, nieprzeniknioną twarzą jest idealnie dobrany do tej roli), ale w środku kipi w nim wściekłość, której nie potrafi kontrolować. Potrafi się gwałtownie skonfliktować nawet z własnymi rodzicami, swoimi naturalnymi sojusznikami. Próbuje też wykorzystać chłopca, by odrestaurować związek z Miriam, co - pomijając już odrażający fakt manipulowania dzieckiem - jest zajęciem beznadziejnym i żałosnym.
"Jeszcze nie koniec.." jest filmem skromnym, kameralnym, "szarym" i nieefektownym. Widać w nim wpływ braci Dardenne, tych współczesnych klasyków społecznego realizmu. Ta sama powściągliwość tonu, niechęć do grania na łatwych emocjach, umiejętność niedopowiedzenia, poleganie na inteligencji widza. No i mówi "o czymś". Pokazuje, że rozwód nie oznacza końca problemów z małżonkiem (p. tytuł), a sama ewentualność zastosowania przemocy może wystarczająco zastraszać i wyniszczać psychicznie. Opowiada jednak o tym spokojnie, podnosząc głos dopiero w końcówce. Kto lubi takie wyważone, krzyżujące perspektywy, nieoczywiste kino na aktualny temat, powinien się wybrać.
Paweł Mossakowski
Awangarda 2
Twentieth Century Fox Film Corporation
4 z 8
Kształt wody *****
USA 2017 (The Shape of Water) Reż. Guillermo del Toro. Aktorzy: Sally Hawkins, Octavia Spencer, Richard Jenkins, Michael Shannon, Doug Jones
"Piękna i bestia" w epoce zimnej wojny.
1962 r. Elisa (znakomita Hawkins) jest niemową pracującą jako sprzątaczka w wojskowym ośrodku badawczym. Pewnej nocy jest świadkiem, jak w podziemnym laboratorium zostaje umieszczony wodny stwór wyłowiony z Amazonki. Ponieważ agent rządowy Strickland (Shannon), który sprawuje faktyczną władzę w instytucie, ma wobec niego złe zamiary (nie mówiąc o tym, że podle go traktuje), Elisa postanawia działać.
Ale robi to także ze względów uczuciowych. "Kształt wody" jest bowiem przede wszystkim filmem miłosnym, niekonwencjonalną love story. Między Elisą a "Człowiekiem-Amfibią" porozumienie nawiązuje się błyskawicznie: oboje są istotami samotnymi (pokryty łuską stwór jest bodaj jedynym egzemplarzem swojego gatunku), "niepełnymi", jak to określa nasza bohaterka, oboje nie potrafią mówić. Jednak w miłości nie stanowi to przeszkody, komunikacja może być wszak pozasłowna, gesty niekiedy wystarczają. Jednym z języków, jakimi się porozumiewają, jest też muzyka: Elise puszcza stare płyty, m.in. orkiestry Glenna Millera. Uczucie więc rozkwita i nawet dochodzi do seksualnego zbliżenia, choć powiem szczerze, że scena ta bardziej mnie śmieszyła niż wzruszała.
W filmie wyczuwa się też miłość samego reżysera do kina - roi się tu od gatunkowych odniesień. Fabuła była zapewne inspirowana "Potworem z Czarnej Laguny" z lat 50., a oprócz tego widoczne są ślady m.in. popularnych w latach 60. filmów szpiegowskich, horrorów o potworach i musicali ze Złotej Ery Hollywood. Te ostatnie są tu dosłownie cytowane, do czego dobrym pretekstem jest fakt, że Elise mieszka nad starym, podupadającym kinem. Wkomponowany w całość element nostalgii ma nie tylko wymiar osobisty - zapewne życzliwie też uspasabia do filmu wiekowych członków Akademii Filmowej.
Romantyczna baśń del Toro otrzymała od nich 13 oscarowych nominacji, co mnie wydaje się przesadą - nie mam do filmu tak jednoznacznie entuzjastycznego stosunku. Z jednej strony podziwiam siłę wyobraźni reżysera - jego wizja jest wspaniała, magnetyzująca. Autorzy scenografii i kostiumów mają już chyba statuetkę w kieszeni, rewelacyjne są też zdjęcia. Ich zielonkawo-niebieska, "morska" kolorystyka i miękki ruch kamery sprawiają, że nawet gdy jesteśmy w pomieszczeniach, mamy wrażenie, że znajdujemy się pod wodą. A poetyckości obrazów towarzyszy też dbałość o precyzyjne oddanie realiów ówczesnej Ameryki. Jeśli kryterium magiczności filmów stanowi umiejętność zlania w jedno konkretnej rzeczywistości i rozbuchanej fantazji, to tak, "Kształt wody" jest filmem magicznym.
Ale wpisany w niego układ wartości jest naiwny, uproszczony i ociekający wprost polityczną poprawnością. Też jestem za tolerancją, poszanowaniem odmienności, empatią wobec słabszych, odrzuconych i społecznie "niewidocznych". Nie mam nic przeciwko konkluzjom jak z "Pięknej i bestii": nieważne ułomności, liczy się serce. Ale film, gdzie "dobrzy" są zepchnięci na margines, outsiderzy bądź przedstawiciele mniejszości - okaleczona Elise, jej przyjaciółka z pracy, Murzynka (Spencer), jej sąsiad, gej (Jenkins) - zaś "zły" jest militarysta, rasista i wyznawca Boga i Ojczyzny, wydaje mi się już zanadto słuszny. Nawet jak na współczesną bajkę.
Paweł Mossakowski
Helios, Multikino
YouTube
5 z 8
Mąż czy nie mąż? ***
Francja, 2017 (Épouse-moi mon pote). Reż. Tarek Boudali. Aktorzy: Tarek Boudali, Philippe Lacheau, Charlotte Gabris, Andy
Komedyjka o imigrancie, który nie widzi innej drogi na legalne życie we Francji niż przez ślub. z najlepszym kumplem.
Zamiast projektować budynki, Yassine miesza cement na budowie. Wielkie marzenia (na jego wyjazd do Paryża złożyło się pół rodzinnego miasteczka) młody Marokańczyk pogrzebał przez jedną szaloną imprezę: zapomniał o egzaminie i musiał się pożegnać ze studencką wizą. Ostatnią nadzieją na uniknięcie deportacji wydaje się małżeństwo. Ale Francuzki sporo sobie za to liczą - w gotówce albo naturze. Przekonać daje się dopiero zaprzyjaźniony sąsiad Fred. Jednak sakramentalne "tak" wcale nie oznacza końca kłopotów, ponieważ nieustępliwy inspektor nie cofnie się przed prowokacją, żeby zdemaskować parę oszustów.
"Mąż czy nie mąż?" przynosi kolejne spotkanie Philippe'a Lacheau i Tareka Budila, znanych choćby z "Alibi.com" czy "Wszystko zostaje w rodzinie". Tym razem za kamerą i w roli głównej pojawia się ten drugi, ale konwencja jest podobna. Ta komedia omyłek i przebieranek w charakterystycznym dla Francuzów stylu nie każdemu przypadnie do gustu. W coraz bardziej skomplikowanej maskaradzie (na wieść o ślubie zjawia się matka Yassine'a, a jego żonę udawać ma coraz bardziej wkurzona dziewczyna Freda itd.) rodzą się kolejne dwuznaczności, ogrywane w sposób bezpruderyjny i niezbyt subtelny. Twórcy próbują humorystycznie potraktować stereotypy dotyczące gejów, choć wydają się o ładnych parę lat spóźnieni. Serwują żarty różnego kalibru, mamy tu więc gierki sado-maso, ukrywającego swoją orientację osiedlowego gangstera i niewyżytą sąsiadkę, ale potrafią śmiać się też z. niewidomego czy zrzucić psa z balkonu.
Ostatecznie okazuje się, że wątki homoseksualne i imigranckie służą jedynie za kostium dla oklepanej historii miłosnej, bo obywatelstwo obywatelstwem, lecz bohater przede wszystkim próbuje odzyskać dziewczynę, którą bez słowa porzucił.
Piotr Guszkowski
Helios
BEST FILM
6 z 8
Pomiędzy słowami ****
Holandia, Niemcy, Polska, 2017 (Beyond Words). Reż. Urszula Antoniak. Aktorzy: Jakub Gierszał, Andrzej Chyra, Justyna Wasilewska
Nieoczywista opowieść o doświadczeniu emigracji w jej egzystencjalnym wymiarze.
- Polak? Nie pomyślałbym - przyznaje berliński taksówkarz na wieść o pochodzeniu swojego pasażera. Tym pasażerem jest Michael. A właściwie: Michał. Prawnikowi renomowanej kancelarii dobrze się tu powodzi. Z ojczyzną łączy go niewiele, jeśli nie nic. Dopiero niespodziewana wizyta ojca przypomina bohaterowi o Polsce, od której - wbrew temu, co sądził, nie zdoła uciec.
Powrót taty wyłamuje się jednak schematom. Urszula Antoniak już przy pierwszym spotkaniu bohaterów przekuwa balonik, zanim ten zdąży wypełnić się górnolotnymi słowami: gdy Stanisław mówi, że przyjechał zobaczyć się z synem, bo jest chory, obaj kwitują to śmiechem. Jakub Gierszał i Andrzej Chyra wydają się zresztą wyjątkowo dobrze dobrani. Dwujęzyczny Gierszał, ze względu na osobistą historię - ale i wygląd, jak żaden inny aktor pasuje do tej roli. Wciela się w Polaka, który odnalazł się za granicą, chce być postrzegany jako Niemiec. Przystojny chłopak o gładkim obliczu, w idealnie skrojonym garniturze, przypomina modela z okładki. Przeciwwagą dla niego jest Chyra, jakby niechlujny, nieułożony, którego twarz zdążyło zapisać życie. Ojciec marnotrawny pojawia się znikąd, niczym duch przeszłości i polskości, prowokując Michała do postawienia sobie trudnych pytań.
Wybór czerni i bieli wykracza poza zabieg estetyczny, dzięki któremu miasto na zdjęciach Lennerta Hillege zyskuje dodatkową głębię. Podkreśla kontrasty, koresponduje z tematem. Antoniak ukazuje bohatera nie tylko w opozycji do ojca. Konfrontuje jego postawę z wyborem polskiej kelnerki (Justyna Wasilewska), a przede wszystkim ze starającym się o azyl afrykańskim poetą. Michał traktuje go z góry, nie dopuszcza do siebie myśli, że mają takie same prawa. Pochodzenie i kolor skóry stawiają ich przecież w zupełnie różnym położeniu. Z perfekcyjnym akcentem i aryjską urodą Michał może swobodne wtopić się w Berlin, ale czy osiągnięcie pełnej integracji jest w ogóle możliwe?
Antoniak bada stany świadomości emigranta pozbawionego korzeni, budującego siebie od nowa. A finałowa sekwencja, choć przez swój transowy wymiar bywa krytykowana (m.in. dlatego, że odstaje od reszty filmu subtelnie i nieszablonowo traktującego temat emigracji), układa się w metaforę tych lęków i wyobcowania, tożsamościowego kryzysu.
Piotr Guszkowski
Awangarda 2
Stowarzyszenie Nowe Horyzonty
7 z 8
Szron ****
Francja, Polska, Ukraina, Litwa 2017 (Šerkšnas). Reż. Sharunas Bartas. Aktorzy: Mantas Janciauskas, Lyja Maknaviciute, Andrzej Chyra, Vanessa Paradis.
Łagodna poetyka i powolne tempo niosą u Bartasa bombę: przeszywający obraz międzyludzkich relacji i portret najbliższej nam wojny, o której zdążyliśmy zapomnieć.
Dwudziestokilkuletni Litwin Rokas (Janciauskas) przejmuje od kolegi kierowcy zlecenie. Ma dowieźć na Ukrainę - a konkretnie w okolice strefy działań wojennych w Donbasie - wypełnionego pomocą humanitarną busa. W podróży chłopakowi będzie towarzyszyć Inga (Maknaviciute), jego dziewczyna. Pierwszym przystankiem jest Polska, gdzie na parę podróżników czeka enigmatyczny Andrzej (Chyra), który daje im dalsze, cokolwiek niejasne, wskazówki odnośnie do podróży. Młodzi posuwają się coraz bliżej linii strzału niemal po omacku. Każdy dzień spędzony w busie to cisza coraz bardziej ciężka pytaniami o sens i cel tego wszystkiego - z ich relacją na czele.
Bartas w spokojnym, stałym tempie konstruuje poetycką i pełną niedopowiedzeń opowieść ubraną w łagodną wizualną formę.
"Szron" bardzo trzyma się decyzji formalnych, mogłoby się wydawać, nietypowych jak na tak ciężki tematycznie kaliber. Fabuła filmu bywa zaskakująco dziurawa. Pomoc humanitarna w jednym małym vanie? Dlaczego nikt nie wspomina o pieniądzach za usługę, skoro to kilkanaście dni wyjętych z życia? Co robią na co dzień młodzi, skoro oboje mają na taką podróż czas? Czy naprawdę odruch serca to wystarczający impuls, aby wpakować się przed lufę snajpera?
Twórca konsekwentnie pozostawia w ciągu logicznym takie szare plamy. Wiele sytuacji i spotkań ma charakter czysto umownych, jak szalona noc w ekskluzywnych hotelu, która odsłania prawdziwe "ja" młodych bohaterów, stawiając pytanie o dalszy sens tego związku. To tu - właściwie na kilka chwil - pojawia się przed kamerą Vanessa Paradis, która na plakatach pozycjonowana jest tak, jakby grała w "Szronie" co najmniej dwie główne role, a w istocie miga w kilkunastominutowej sekwencji zakrapianej imprezy.
Można Bartasowi zarzucić, że zbyt mocno trzyma się swojej artystycznej koncepcji i gubi prawdopodobieństwo. Bo jak uwierzyć, że w dzisiejszych czasach, posiadając smartfon, można się gdzieś na amen zgubić? Jednak dla Bartasa konkretna lokalizacja nie ma znaczenia, bo najważniejsza jest wojna, którą bohaterowie toczą wewnątrz, sami ze sobą. Zawieszeni w codzienności pozbawionej klarownego celu i sensu, niby żywi, ale z sercami pokrytymi tytułowym szronem, naoglądali się porywających obrazków z Majdanu. I nawet realne zagrożenie, które wiąże się z decyzją o wyprawie, nie może ich powstrzymać przez tym, żeby poczuć widoczny na zdjęciach ogień, którego najwidoczniej ani codzienność, ani relacja, którą tworzą, im nie daje. Litwin uczciwie komunikuje swoje reżyserskie priorytety. Nie ukrywa, że interesują go raczej klimaty egzystencjalne niż realia i prawdopodobieństwo - mimo że do "Szronu" zaprosił także naturszczyków, wśród nich autentycznych żołnierzy ukraińskich sił.
Anna Tatarska
Awangarda 2
MAILA IACOVELLI
8 z 8
Żona czy mąż ****
Włochy 2017 (Moglie e marito). Reż. Simone Godano. Aktorzy: Pierfrancesco Favino, Kasia Smutniak, Marta Gastini, Valerio Aprea.
Kasia Smutniak po raz kolejny gra główną rolę we włoskim filmie. Tym razem wciela się w żonę, która musi odnaleźć się. w ciele męża. Simone Godano stworzył sympatyczną, lekką komedię z przesłaniem, której - mimo ogranej bazy fabularnej - udaje się parę razy zaskoczyć widza.
Andrea (Favino) i Sofia (Smutniak) mają kilkunastoletni staż małżeński i dwójkę małych dzieci. On jest zdolnym neurochirurgiem, który większość czasu poświęca na przełomowe badania. Ona - ambitna prezenterka telewizyjna - właśnie dostała swój program i stoi przed wielką zawodową szansą. Poznajemy ich na kozetce u bardzo pragmatycznej terapeutki małżeńskiej. Ich związek jest na skraju rozpadu. Przestało im się chcieć starać, rozmowy zamieniły się w gorzkie kłótnie, pasja przerodziła w obojętność. Nie widzą w drugiej stronie człowieka, z którym jeszcze jakiś czas temu pragnęli spędzić życie.
Wszystko zmieni się o 180 stopni, kiedy zrezygnowana Sofia zgodzi się pomóc mężowi przy teście "Charliego" - jego autorskiej maszyny, odczytującej myśli drugiego człowieka. Spięcie instalacji sprawi, że małżonkowie obudzą się w swoim ciele, ale z mózgiem partnera. Ta niespodziewana komplikacja zmusi ich do zajrzenia w głąb duszy partnera i zastanowienia się nad samymi sobą. Nagle "bo ty zawsze." i "bo ty nigdy." nabiera trochę innego wymiaru.
Pomysł na zamianę ciał to ograny filmowy chwyt. Na szczęście filmowi Godano daleko do klimatu potworków spod znaku "Operacji Koza". Reżyser trzyma się z dala od oślizgłych dowcipasów i seksistowskiego klimaciku. "Żona czy mąż" nie skupia się wyłącznie na tym, jak to dziwnie/fajnie jest mieć genitalia drugiej strony (choć fizjologiczne wyzwania nie są bohaterom obce).
Jest lekką i zabawną komedią, ale jednocześnie obserwuje swoich bohaterów z wrażliwością, ma dla nich czułość, empatię i porcję ironicznego dystansu. Poziom psychologicznego skomplikowania jest oczywiście adekwatny do gatunku, ale sposobowi prezentacji płci widzianej "z drugiej strony" bliżej do równouprawnienia, niż uprzedmiotowienia. Udało się nawet dyskretnie przemycić kilka sygnałów dotyczących kulturowej opresji, jakiej poddawane są obie płci.
Reżyser castingu podjął szereg dobrych decyzji, bo zarówno Smutniak, jak i Favino swobodnie odnajdują się w swoich rolach. Budując postaci, sięgają do rekwizytorni gestów standardowo kojarzonych z płcią przeciwną, podkolorowują, ale pamiętają, że to nie drag show.
Film przede wszystkim bawi, ale też delikatnie podsuwa pytania o to, czym jest w związku lojalność, szacunek, uczciwość, zaufanie. Nic odkrywczego, ale na randkę lub wypad w parze z rozmową po w pakiecie jak znalazł.
Wszystkie komentarze