Opisane tytuły można zobaczyć w olsztyńskich kinach od 2 lutego. Im więcej gwiazdek (od 1 do 6) przy tytule, tym wyższa ocena krytyków "Co Jest Grane 24".
REKLAMA
Materiały prasowe
1 z 6
Ja, Godard ***
Francja/Włochy/Birma 2017 (Le Redoutable) Reż. Michel Hazanavicius Aktorzy: Louis Garrel, Stacy Martin
Tragikomedia. Klasyk Nowej Fali na barykadach paryskiego maja '68.
37-letni Jean-Luc Godard (Garrel), wkrótce po nakręceniu kiepsko przyjętej "Chinki" bierze ślub z grającą w niej młodziutką Anne Wiazemsky (Martin). I w swojej najbardziej powierzchownej warstwie film (oparty na książce Wiazemsky) jest opowieścią o ich związku. Początkowo oparty jest on na głębokiej nierównowadze: Anne wielbi Godarda, uważa za geniusza, cierpliwie znosi jego arogancję - on, strona dominująca, traktuje ją w najlepszym razie protekcjonalnie. Ale układ sił stopniowo się zmienia, głównie za sprawą zaangażowania politycznego reżysera, stanowiącego właściwy temat filmu.
Godard bowiem bardzo się w tym czasie radykalizuje, fascynuje marksizmem i maoizmem, dołącza do zbuntowanych studentów, uczestniczy w demonstracjach, bierze aktywny udział w zerwaniu festiwalu w Cannes (szkoda skądinąd, że tego nie widzimy) itd.
Słyszałem gdzieś, że "Ja, Godard" ma być hołdem dla słynnego reżysera, ale trudno o mniej trafne określenie. Fakt, Hazanavicius, który przedtem, w "Artyście", posługiwał się sprawnie językiem kina niemego (co było wdzięczne, choć cokolwiek puste), teraz imituje styl wcześniejszych filmów Godarda. Mamy momentami pastelową, niemal landrynkową kolorystykę, obserwujemy typowy dla niego ruch kamery, słyszymy dobiegające zza kadru ironiczne komentarze, oglądamy burzenie tzw. czwartej ściany itd. itp. Zdarzają się nawet dosłowne cytaty z jego filmów. Jednak małpowanie kogoś trudno od razu nazywać hołdem.
Hołd oznacza podziw, tymczasem Hazanavicius, który być może wielbi jego twórczość, z jego samego, a przede wszystkim z jego rewolucyjnego zaangażowania okrutnie się nabija. Godard jawi się tu jako postać groteskowa, nieomal żałosna. Jego miłość do studentów i klasy robotniczej pozostaje nieodwzajemniona, zdarza mu się wygadywać niewyobrażalne bzdury, ktoś co chwila tłucze mu okulary (powtarzający się dowcip, w którym nietrudno odnaleźć symboliczne znaczenie). To wszystko wprawdzie bierze się z nonkonformizmu i prowokacyjnej natury reżysera, ale wypada w sumie żenująco. Zwłaszcza gdy Godard przekreśla swój dorobek filmowy i organizuje grupę twórczą, w której reżyseruje się kolektywnie, przez głosowanie. Tu już mamy czysty teatr absurdu.
Mnie się ta zabawa z leciwego mistrza podoba średnio. Nie jest to tylko kwestia szacunku, choć i ona się liczy. OK, można powiedzieć, że to nie Hazanavicius ośmiesza Godarda, ale Godard ośmiesza się sam, i z tego punktu widzenia film jest cennym przypomnieniem, co się dzieje, gdy artysta odda swój talent ideologii - jakiejkolwiek ideologii. Ale Hazanavicius zamienia go w karykaturę, a przy okazji mocno trywializuje wydarzenia paryskiego maja, z których też robi niezły cyrk. Czy nie za bardzo ułatwia sobie zadanie?
Andriej Zwiagincew wraca w mistrzowskiej formie. Wyróżniona w Cannes Nagrodą Jury, nominowana do Oscara "Niemiłość" to przeszywające studium emocji. Choć film jest formą diagnozy ogólnej kondycji współczesnego świata, ani na chwilę nie przestaje być osobisty.
Doskonały obraz o boleśnie niedoskonałych ludziach. Małżeństwo Żeni (Spiwak) i Borysa (Rozin) istnieje już tylko na papierze. Jedynym tematem, który budzi w nich jakiekolwiek emocje, jest los ich syna. To jednak bardziej gra o zwycięską wizję, a nie rodzicielska misja. Chłopiec jest dla Żeni i Borysa ciężarem, dowodem na to, że kiedyś łączyło ich coś, co nie wyszło, potwierdzeniem porażek i przeszkodą, blokującą dostęp do nowego życia. Zza drzwi swojego pokoju chłopiec wysłuchuje planów wysłania go daleko, najdalej. Kiedy raz na jakiś czas Żenia i Borys rozbijają obojętne milczenie pasmem obelg, ich syn bezgłośnie krzyczy w przestrzeń, ale nikt go nie słyszy.
Któregoś dnia chłopiec znika, poniekąd spełniając marzenie swoich rodziców. Poszukiwania stają się dla dorosłych szansą na transformację, która - to Zwiagincew, a nie Nora Ephron - nie jest ani łatwa, ani do końca chciana.
Dla Zwiagincewa akcja poszukiwawcza jest nie tylko wyznaczającym miarowy rytm akcji motorem, ale i pretekstem, by przyjrzeć się Żeni i Borysowi dokładniej. W świecie "Niemiłości" wszyscy szukają towarzysza, wsparcia, potwierdzenia siebie w drugiej osobie - ale każdy jest osobny, dotkliwie sam.
To wrażenie podkreślają chłodne, staranne kompozycyjnie, klimatyczne zdjęcia Michaiła Krichmana. Bohaterowie są odpychający, (auto)destrukcyjni, ale i głęboko ludzcy jednocześnie. Widzowi nigdy nie jest wszystko jedno, co dalej. Taki efekt mógł osiągnąć tylko twórca wybitny.
Lista przewin Żeni i Borysa zapisuje się przecież od pierwszej minuty filmu, łatwo byłoby ich po prostu znienawidzić. Ale Zwiagincew nie szuka prostych rozwiązań. Choć paleta barw jest mocno przytłumiona, nic na ekranie nie jest tylko czarne lub tylko białe. Chwile oddechu zapewnia wpleciony w opowieść gorzki humor sytuacyjny, mocno zakorzeniony w rosyjskiej rzeczywistości.
"Niemiłość" to chłodna medytacja nad tym, że wbrew temu, co wbijają do głowy kolorowe okładki gazet i poradników, umiejętność kochania nie jest przyrodzona. Nie pojawia się magicznie z chwilą pojawienia się dziecka, nie jest też warunkiem stworzenia związku i trwania w nim. Tytułowa niemiłość to nie przejściowy stan ducha, to tożsamość.
Anna Tatarska
Awangarda 2
Screen z YouTube
3 z 6
Pełnia życia ****
Wielka Brytania 2017 (Breathe). Reż. Andy Serkis. Aktorzy: Andrew Garfield, Claire Foy, Tom Hollander, Hugh Bonneville, Diana Rigg.
Kobieta patrzy w oczy mężczyźnie, jakby nie widziała poza nim świata. Tym dość sztampowym kadrem reklamuje się film oparty na jednej z bardziej niezwykłych biografii, o jakich słyszałam. W życiu to on patrzył tak na nią. Nic dziwnego - jej miłość uratowała mu życie.
"Pełnia życia" to ekranizacja niezwykłych losów Robina i Diany Cavendishów. Kiedy się poznali, byli piękni i młodzi. Diana zaszła w ciążę, zaraz potem się pobrali.
W 1958 roku dwudziestoośmioletni Robin - błyskotliwy globtroter i dusza towarzystwa - po polio został sparaliżowany od szyi w dół. Lekarze dawali mu kilka tygodni życia, do tego na pewno spędzone w szpitalu, bez kontaktu ze światem. Jednak Robin nie umarł. Doczekał narodzin syna i dzięki nieustającemu wsparciu żony i przyjaciół wymyślił i wdrożył niezliczone patenty ułatwiające życie takim jak on. Stał działaczem na rzecz niepełnosprawnych, innowatorem i jednym z najdłużej - bo aż 36 lat od diagnozy - żyjących "responautów", czyli ludzi, za których oddycha maszyna. Jego historię na ekran postanowił przenieść syn, Jonathan, odnoszący sukcesy producent filmowy. Za kamerę zaprosił swojego przyjaciela, uznanego aktora rozpoczynającego karierę reżyserską, Andy'ego Serkisa.
Debiutant Serkis miał wsparcie doświadczonego scenarzysty Williama Nicholsona ("Gladiator", "Elizabeth: Złoty wiek"). Udało się im stworzyć prosty, bardzo wzruszający i tylko odrobinkę na początku zbyt dosłodzony film o wartkiej akcji i z cudownym poczuciem humoru.
Twórcy nie wpadają w patos czy nadmierny dramatyzm. Słusznie polegają na energii głównych postaci, fantastycznie zagranych przez Claire Foy ("The Crown") i Andrew Garfielda ("Spiderman").
Pierwszoplanowa dwójka przepięknie się dopełnia, łączy ich czysta, wiarygodna energia. To film o tych, którzy, jak mówi reżyser, "wybrali życie", ale mimo optymistycznego wydźwięku całość nie odrywa się nazbyt od realiów, pozostając wiarygodną psychologicznie i precyzyjną w detalach, także tych nieprzyjemnych. Widz jest świadkiem fizycznych i psychicznych zmagań Robina - depresji, rozlicznych wypadków, bolesnych zabiegów, stopniowej degeneracji ciała. "Pełnia." to mądry seans empatii i udane podejście do motywu przezwyciężania trudności przez siłę ludzkiego ducha, z małą misją - pokazać, że się da, że warto próbować. I nie tracić humoru.
Anna Tatarska
Awangarda 2, Helios
4 z 6
Plan B ****
Polska 2018. Reż. Kinga Dębska. Aktorzy: Kinga Preis, Marcin Dorociński, Edyta Olszówka, Roma Gąsiorowska, Piotr Polak, Agnieszka Żulewska, Małgorzata Gorol.
Firmowana przez autorkę świetnych "Moich córek krów", Kingę Dębską, propozycja na walentynki to nie typowa landrynka. Lekka jest tu forma opowiadania, treść bywa gorzka i przewrotna.
Jak sugeruje tytuł, bohaterowie filmu zostali przez los zmuszeni do zmiany planów. Myśleli, że mają wiernego męża, że zaraz będą mogli wyjść z ukrycia, bo romans stanie się pełnoprawnym związkiem. Myśleli, że chwilowe namiętności wystarczą, by biło serce, że poświęcenie życia innym załagodzi własną, bolesną samotność. Myśleli, że czeka na nich ta jedna jedyna i dziecko. Potem myśleli, że nie będą już potrafili kochać. Za każdym razem się mylili.
Za scenariusz odpowiadała Karolina Szablewska, współautorka skryptu do "Listów do M", odpowiedzialna także za "Po prostu przyjaźń". Wraz z Dębską postawiły na popularny format kilku toczących się równolegle, niby niezależnych, ale zazębiających się wreszcie, wątków. Mają one różne kategorie wagowe, tak pod względem ładunku dramatycznego, jak fabularnej precyzji.
Najstaranniej poprowadzona zdaje się opowieść o wykładowczyni Agnieszce (Olszówka), która w sytuacji, zdawałoby się, ostatecznej, nawiązuje bliską relację z Janulą (Małgorzata Gorol). "Plan B" przypomina o wielkiej ekranowej charyzmie Olszówki, która mimo mocnej obsady świeci w "Planie B" najjaśniej i ma wszelkie warunki, żeby wrócić na szczyt.
Historia Natalii, matki, której dziecko wyfrunęło z gniazda, jest znacznie prostsza, a jej mocą jest - też świetna - Kinga Preis. Tylko aktorka jej formatu potrafi w tak lekkiej gatunkowej konwencji udźwignąć scenę, w której przez dłuższy czas nie widać nic poza jej zmieniająca się pod wpływem skrajnych emocji twarzą.
Weselszy, i psychologicznie głęboki jak dobra anegdota, wątek Mirka przoduje w ilości "momentów" i powiedzonek. Znowu obsadzony z przymrużeniem oka Dorociński gra w punkt, choć dużo do zagrania nie ma. I uczciwie należy przyznać, że kilka razy przyćmiewa go ekranowy partner, pies rasy kundel.
Najbardziej naciągany i niepotrzebny wydaje się wątek Klary (Gąsiorowska), przeraźliwe samotnej dziewczyny zarabiającej na życie. malowaniem gipsowych aniołów. Neurotyczna maniera Gąsiorowskiej nie pomaga, ale za sceny u psychoterapeuty należy się osobna gwiazdka.
Kiedy puszczają korzenie, które z takim sukcesem trzymały w rzeczywistości "Moje córki.", pojawiają się problemy z wiarygodnością: jak z tej pracy miałoby starczyć na takie mieszkanie / takie ubrania / tego terapeutę. I tylko o to mam pretensje, bo o spodziewany i wyczekiwany "i żyli dość długo i względnie szczęśliwie, choć wcale nie bez problemów" finał już nie. W ramach gatunku wydaje się tak naturalny, że nie mam nawet poczucia, że zrobiłam spoiler.
Żałuję, że Dębska, twórczyni wystarczająco oryginalna, by nie sięgać do cudzego ogródka, tym razem za dużo pożycza od klasyków gatunku. Choć muzyka towarzysząca całości niekiedy przygniata. Na odnotowanie zasługuje oryginalna wersja "Jeszcze w zielone gramy" w wykonaniu Darii Zawiałow.
Plus należy się też za świetną wprowadzającą sekwencję seksu - tak to się kręci, jakby ktoś nie widział! Żadne tam falujące kołdry, satyna i stęki z offu, tylko pożądanie, które opanowuje od koniuszków palców po szczyt głowy, tu i teraz. "Krowy." pozostają co prawda perłą w koronie reżyserki, ale nawet w nieco słabszej formie Dębska potwierdza, że umie opowiadać o emocjach inteligentniej, oryginalniej i wrażliwiej niż większość parających się kinem popularnym twórców.
Kontynuacja animowanych przygód rezolutnej pszczółki i jej przyjaciół.
Maję czekają igrzyska. Nie, nie jedzie może do Pjongczang z parą nart ani łyżew, ale od wyniku tych zawodów zależeć będzie los całego ula.
pg
Helios, Multikino
Materiały prasowe
6 z 6
Trzy billboardy za Ebbing, Missouri ******
USA/Wielka Brytania 2017 (Three billboards outside Ebbing, Missouri). Reż. Martin McDonagh. Aktorzy: Frances McDormand, Woody Harrelson, Sam Rockwell
Między dramatem a czarną komedią. To będzie na pewno jeden z najlepszych filmów roku.
Mildred (McDormand), której nastoletnia córka została zgwałcona i zamordowana, umieszcza na podmiejskich billboardach tekst oskarżający wymienionego z imienia i nazwiska szefa lokalnej policji o bezczynność.
Ale Willoughby (Harrelson), ów inkryminowany szeryf, wbrew naszym oczekiwaniom wcale nie jest tu szwarccharakterem, policjantem nieudolnym czy leniwym. Zrobił, co mógł, po prostu sprawa nie dawała punktów zaczepienia. Jest generalnie "w porządku", a ma poza tym poważny problem, który - trochę zresztą mocą emocjonalnego szantażu - koryguje nasz stosunek do niego. Inaczej jego prawa ręka, Dixon (Rockwell), wcielenie stereotypu głupiego gliniarza, do tego wściekły rasista i jeszcze maminsynek. Dixon chce wszelkimi sposobami powstrzymać krucjatę Mildred, nieaprobowaną zresztą przez większość mieszkańców miasteczka, gdzie Willoughby jest osobą popularną.
Nawet jednak kretyn Dixon dostanie tu swoją szansę. No, IQ mu nie przybędzie, tak daleko wiara reżysera w człowieka nie sięga, ale przejdzie znamienną ewolucję. To jedna z wielu zalet tego świetnego filmu: unikanie czarno-białej kolorystyki, umiejętne stosowanie światłocienia. Nikt nie jest tu bezwzględnie zły ani kryształowo dobry, wszyscy się też zmieniają.
Weźmy Mildred: rozumiemy jej ból, jej wściekłość i determinację, jej pragnienie sprawiedliwości czy nawet zemsty, solidaryzujemy się z jej działaniem. Ale jednocześnie nie jest to osoba, która wywołuje natychmiastową sympatię: jest ostra, szorstka, a zaciekłość, choć w pełni uzasadniona, to też nie jest twarzowa cecha. Mildred ma gdzieś opinie o sobie, a nawet niebezpieczeństwo, na jakie się naraża - przy pewnym natężeniu cierpienia obojętnieje się na wszystko inne. Jest w niej także poczucie winy - fatalnego wieczoru nie pożyczyła córce samochodu. Bardzo to niejednoznaczna postać, a McDormand gra ją fenomenalnie. Harrelson i (zwłaszcza) Rockwell też są zresztą świetni, a trójkę głównych bohaterów otacza tłum świetnie nakreślonych postaci drugoplanowych, z których każda ma wyraziste rysy, osobowość, historię.
Film jest też pierwszorzędnie opowiedziany. Nie jest to, proszę broń Boże nie myśleć, kryminał z serii "kto zabił", ale tragikomedia, której dynamikę nadają zmieniające się jak w kalejdoskopie relacje między ludźmi. Powstają nowe sojusze i antagonizmy, co rusz mamy kolejny zwrot akcji, a jej kierunek pozostaje nieprzewidywalny - szkoda czasu na zgadywanie "co będzie dalej?". Dialogi są błyskotliwe i tylko momentami ocierają się o literackość i "popisywactwo". Scenarzysta i reżyser, Irlandczyk McDonagh, znany m.in. z inteligentnego i zabawnego "Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj", zaczynał od dramatu, a jest to bardzo dobra szkoła pisania.
.Ale "Billboardy..." przebijają wspomniany film o dwie długości. Ich największą zaletą jest odwaga i umiejętność połączenia ze sobą biegunowo odległych elementów. Punktem wyjścia jest tu największe nieszczęście, jakie może spotykać człowieka - utrata kochanego dziecka. Zrobić z tego komedię - choćby smoliście czarną i nie szczędzącą brutalności - było zadaniem karkołomnym, a jednak McDonagh nie wywrócił się, utrzymał równowagę między dramatem i humorem, cierpieniem i śmiechem. Już teraz można go uznać za najmłodszego z braci Coen.
Wszystkie komentarze