Opisane tytuły można zobaczyć w olsztyńskich kinach od 26 stycznia. Im więcej gwiazdek (od 1 do 6) przy tytule, tym wyższa ocena krytyków "Co Jest Grane 24".
REKLAMA
MATERIAŁY PRASOWE
1 z 7
Czas mroku ****
Wielka Brytania, 2017 (Darkest Hour), reż. Joe Wright. Aktorzy: Gary Oldman, Ben Mendelsohn, Kristin Scott Thomas, Lily James, Stephen Dillane
Wspaniały Gary Oldman jako Winston Churchill w obliczu najtrudniejszej decyzji.
Maj 1940 roku. Wobec rosnącej krytyki wywołanej serią klęsk, rząd Chamberlaina podaje się do dymisji. "O nie!", "Tylko nie on!" - daje się słyszeć pomruk, kiedy konserwatyści zrozumieją, że opozycja zaakceptuje tylko jednego kandydata na premiera. Już pierwsze spotkanie z Winstonem Churchillem tłumaczy ich reakcje. Poznajemy podstarzałego polityka, sarkastycznego i apodyktycznego, który dla wielu wydawał się skończony: mamrocze, popala cygaro za cygarem, whiskey pije już do śniadania. A jednak reżyser Joe Wright pozwala nam dostrzec w tej postaci nie tylko człowieka, który na przestrzeni nadchodzących kilku tygodni dojrzeje do roli przywódcy, ale wręcz zbawcę Europy.
Nawet jeśli idealizowanie Churchilla przeszkadza, przez co "Czas mroku" ociera się o biograficzną bajeczkę, oprócz intrygującej rozgrywki politycznej w kuluarach parlamentu otrzymujemy tu także punkt wyjścia do historiozoficznych rozważań. Ledwie premier zostaje zaprzysiężony, a "koledzy" z partii już rozważają, jak się go pozbyć. "Nie umie nawet wymówić słowa pokój" - oburzają się zwolennicy podjęcia rozmów z nazistami. Churchill ani myśli negocjować, gdy trzyma głowę w paszczy tygrysa. Przeciwnicy wypominają mu katastrofalne decyzje z przeszłości i zarzucają daremną ofiarę (choć słowo "Polska" w filmie nie pada ani razu, argumenty wicehrabiego Halifaxa zabrzmią wymownie w naszym kontekście), lecz co do jednego się nie mylił: Hitlera. Ale odpierając ataki defetystów, Churchill nie wydaje się do końca przekonany, jaką decyzję podjąć.
Gary Oldman postawił w tej roli wszystko na jedną kartę i ma spore szanse na Oscara - aż trudno uwierzyć, że wcześniej go nie dostał! Brytyjski aktor zlewa się z bohaterem, próbując oddać jego wątpliwości oraz słabości, tworzy kreację na granicy groteski, ale w swojej szarży nie zapomina o szczegółach, drobnych gestach przebijających spod warstw sztucznej skóry niezbędnej do charakteryzacji. Obserwujemy, jak krąży w labiryncie klaustrofobicznych korytarzy i pomieszczeń podziemnego kompleksu, gdzie pracował gabinet wojenny. Dosłownie uwięziony w kadrze, prawie nie wychodzi z półmroku. Praca kamery ma podkreślać sytuację osamotnionego Churchilla, plątaninę myśli itd.
"Czas mroku" to mozaika płomiennych przemów i słownych potyczek. Świetnie wypadają rozmowy Churchilla z Jerzym VI (Ben Mendelsohn jako król-już-nie-jąkała), który od początku nie ukrywa, że wolałby powierzyć misję stworzenia rządu Halifaxowi.
A jednak historia zgrabnie poprowadzona przez Anthony'ego McCartena (napisał scenariusz według własnej książki) pozostawia pewien niedosyt. Opowieść zdaje się płynąć nazbyt lekko, upraszczając sytuację oraz skomplikowany charakter głównego bohatera, zadowalając się figurą niezłomnego męża stanu w ciele zdziwaczałego wieloryba.
Z drugiej strony, choć niedoskonała, może rozbudzić w was fascynację Churchillem.
Piotr Guszkowski
Helios
INFORG-M&M FILM KFT
2 z 7
Dusza i ciało ****
Węgry 2016 (Testrol es lelekrol). Reż. Ildiko Enyedi. Aktorzy: Alexandra Borbely, Geza Morcsanyi, Reka Tenki
Miłość w rzeźni, czyli o romantycznym uczuciu w nieromantycznym otoczeniu.
50-letni Endre, dyrektor ekonomiczny "fabryki mięsa", zwraca uwagę na nową pracownicę, znacznie od siebie młodszą kontrolerką jakości, Marię. Próby zbliżenia nie przynoszą jednak rezultatu: Maria jest osobą zamkniętą, niemal autystyczną, trzymającą wszystkich na dystans, w pracy - chorobliwie pedantyczną i sztywno trzymającą się regulaminów. Zresztą Endre to też raczej osobnik introwertyczny, gdzieś tam zraniony, samotniczy z natury. Sytuacja jest więc patowa, aż do chwili, gdy odkrywają, że oboje regularnie śnią ten sam sen..
Poetycki pomysł, ostentacyjnie lekceważący życiowe prawdopodobieństwo, ale w eklektycznej rzeczywistości filmu wcale nierażący (większe wątpliwości można mieć do cokolwiek wydumanych okoliczności, w jakich dochodzi do tego zaskakującego odkrycia). Węgierska reżyserka mówi w nim bardzo różnymi językami: językiem ekranowej liryki, językiem melodramatu, językiem absurdalnej komedii a la Aki Kaurismaki. W mniej wprawnych rękach mógłby się rozsypać, do czego wszakże nie dochodzi - także dzięki konsekwentnej, lubiącej geometrię, konwencji fotografowania oraz bardzo dobrej grze obojga wykonawców.
Mamy tu również ostre kontrasty, co w filmie o takim tytule nie powinno skądinąd dziwić. Delikatność sąsiaduje z okrucieństwem. Ów wspólny, powtarzający się sen - jeleń i łania idą przez pokryty śniegiem las - jest idylliczny jak bożonarodzeniowa pocztówka. A wkrótce potem wkracza brutalna rzeczywistość i oglądamy scenę, w której - metodycznie i przerażająco mechanicznie - zabija się w rzeźni krowę. Zarówno dla wegetarian, jak i tych mięsożerców, którzy nie chcą wiedzieć, w jaki sposób żywe stworzenie zamieniło się w kawałek befsztyka, nie będzie to przyjemny widok. Pewno zresztą dla nikogo.
Jest to dziwny film, ale za wszystkimi jego osobliwościami kryje się prosta i stara jak świat historia o dwóch samotnych duszach błąkających się po nieprzyjaznym świecie. I mających w dodatku trudności w odszukaniu siebie. Endre i Maria są w sobie zakochani, ale nie potrafią - zwłaszcza Maria, Endre jest "normalniejszy" - przełamać wewnętrznych blokad, uniemożliwiających wyrażenie swojego uczucia. A gdy wreszcie zaczynają o nim rozmawiać, to tak jak o problemie, który trzeba wspólnie rozwiązać. Także seks - manifestacja "cielesności", drugiego członu tytułu - jest bardzo długo nieobecny.
To też trochę nietypowe: w kinie współczesnym idzie się do łóżka łatwo i prędko (p. "I tak cię kocham"), tu jest to cała epopeja. Niecodzienny i nieschematyczny film, melancholijny, podszyty egzystencjalną rozpaczą, a zarazem na swój sposób zabawny. Można go na upartego oglądać jako komedię romantyczną, ale taką, w której słowo "romantyczna" traktowane jest na serio.
Paweł Mossakowski
Awangarda 2
Materiały prasowe Gutek Film
3 z 7
Gnomy rozrabiają ***
Kanada 2017 (Gnome alone) Reż. Peter Lepeniotis Głosów użyczają: Natalia Jankiewicz, Miłosz Konkel, Jerzy Stuhr, Olaf Lubaszenko, Robert Górski
Bardzo przeciętna animacja o samotnej dziewczynce, ogrodowych skrzatach i wspólnym ratowaniu świata.
Matka Elki bez przerwy przeprowadza się z miejsca na miejsce, w związku z czym dziewczynka nie może się z nikim trwale zaprzyjaźnić. Na dodatek ich ostatni dom wygląda jak z horroru. Okazuje się jednak, że w środku zamiast duchów i wampirów mieszkają Gnomy, poczciwe ogrodowe krasnale. Gnomy też, wbrew tytułowi, wcale nie rozrabiają, a strzegą Ziemi przed inwazją żarłocznych istot z innego wymiaru, zwanych Trogami.
Mocno eklektyczna jest rzeczywistość tego filmu. Z jednej strony mamy tu realistycznie (choć bardzo schematycznie) ukazywany świat współczesnych nastolatków, z ich koszmarnym żargonem, manią SMS-owania i robienia selfie. Gdzie podziwia się niezbyt lotnych umysłowo sportowców, a gardzi "nerdami" w okularach. Z drugiej - wzięte ze starożytnych mitów krasnale. Z trzeciej - nowoczesne fantasy, z portalami prowadzącymi do innych wymiarów i zagrożeniem ze strony pozaziemskich istot.
Jak dla mnie słabo się to wszystko klei. A od strony fabularnej jest tak naiwne, jakby było przeznaczone dla małych dzieci, podczas gdy bohaterowie są w wieku wczesnogimnazjalnym.
Inny problem polega na tym, że owe niby-straszliwe Trogi, fioletowe kulki z wybałuszonymi oczami i wyszczerzonymi zębami, będące uproszczoną wersją Mike'a Wazowskiego z "Potworów i spółki", nie wzbudzają specjalnego przerażenia i nawet młodszym dzieciom trudno będzie uwierzyć w śmiertelne niebezpieczeństwo grożące z ich strony. I po co ta, wzięta z Hollywood, gigantomania celów? Czy jeśli w co dziesiątym filmie amerykańskim chodzi o ocalenie ludzkości, to identycznie musi być w kanadyjskiej animacji?
Szkoda natomiast, że twórcy filmu nie biorą przykładu ze swoich amerykańskich kolegów, jeśli idzie o wizualną jakość filmu - w porównaniu z wycyzelowanymi animacjami Pixara czy Disneya "Gnomy..." wyglądają jak dzieło półamatorskie.
Stosunkowo najlepszy jest wątek szkolny: osamotniona Elka zadaje się z trzema "rządzącymi opinią", okropnymi dziewczynami, a odrzuca autentyczną przyjaźń ww. "nerda", mieszkającego w sąsiedztwie Leona. Czy jednak jasny i pedagogicznie pożyteczny przekaz jest wystarczającym powodem, aby iść do kina?
Paweł Mossakowski
Helios, Multikino
Fot. Robert Pałka / Kino Świat
4 z 7
Podatek od miłości ****
Polska (2018). Reż. Bartłomiej Ignaciuk. Aktorzy: Grzegorz Damięcki, Aleksandra Domańska, Roma Gąsiorowska
Przez zeznanie podatkowe do serca? Na tle rodzimej konkurencji ta komedia romantyczna wypada więcej niż przyzwoicie.
Gdy oskarżony o nadużycia Marian zobaczy za urzędniczym biurkiem Klarę, zrozumie, że ma poważny problem. W końcu jego los spoczywa w rękach dziewczyny, którą poprzedniego wieczoru próbował poderwać, ale zamiast tego skutecznie do siebie zniechęcił. Jest przekonany - i słusznie, że ambitna inspektorka kontroli skarbowej mu nie odpuści. Dlatego próbuje ratować się w niekonwencjonalny sposób: utrzymuje, że jest. facetem do towarzystwa. Klara ani myśli w to wierzyć. Jednak szybko odkrywa, że Marian nie jest taki zły, jak się wydawał.
Warto docenić sam pomysł, że skarbówka potrafi okazać petentowi serce. Zmiana otoczenia służy konwencji. Poza tym "Podatek." nie rozgrywa się w wymuskanych apartamentach z widokiem na centrum Warszawy. Niby nic, a robi różnicę.
Tak jak Aleksandra Domańska wypadająca o niebo lepiej niż w "Volcie". Może to kwestia towarzystwa? Grzegorza Damięckiego, który przez lata otrzymywał głównie teatralne wyzwania, kino wydaje się odkrywać na nowo. I słusznie: to aktor wszechstronny (z zupełnie innej strony pokazuje się w krótkim "60 kilo niczego"), nietuzinkowy, o hollywoodzkim uroku. W "Belfrze" i "Watasze" przypomniał, że ma zadatki na czarne charaktery, teraz z łatwością wchodzi w buty amanta. Jednak postać, w którą się wciela, potraktowano w nie do końca oczywisty sposób.
Inaczej sprawa ma się z fabułą. Po drodze zaliczamy obowiązkowe punkty programu określone wymogami gatunku i TVN-owskiej produkcji. Dlatego, kiedy dorośli nie potrafią się dogadać, do akcji musi wkroczyć nad wiek rozumna dziewczynka itd. Na szczęście twórcy szukają humoru - także w typach postaci (Roma Gąsiorowska jako koleżanka z urzędu nieustannie coś je), który nie obrażałby inteligencji widza. Scenarzyści sprawnie rozwijają relację pomiędzy bohaterami, a aktorzy zapewniają minimum chemii. To wystarczy, by zainteresować widza. Co łatwo mogło zamienić się w głupawy rom-kom o niepoprawnym podrywaczu (miałbym nawet tytuł - "Och, Maniek!"), okazuje się wdzięczną opowiastką w myśl przysłowia "kto się lubi, ten się czubi". Miłe zaskoczenie.
Piotr Guszkowski
Awangarda 2, Helios, Multikino
MATERIAŁY PRASOWE
5 z 7
Tamte dni, tamte noce *****
USA 2017 (Call Me by Your Name) Reż: Luca Guadagnino. Aktorzy: Armie Hammer, Timothe´e Chalamet, Michael Stuhlbarg, Amira Casar, Esther Garrel.
O uczuciu między dwoma młodymi mężczyznami. Ale to nie kino stricte gejowskie, a - zgodnie z intencją twórców - film, którego czyste spojrzenie na fenomen pożądania i bliskości ma potencjał jednoczenia pokoleń.
Północne Włochy, lato 1983. Do posiadłości profesora archeologii (Stuhlbarg) i jego żony (Casar) jak co roku na kilka tygodni przyjeżdża amerykański asystent. Tym razem jest to Oliver (Hammer), czarujący i otwarty dwudziestokilkulatek o klasycznie pięknej fizjonomii. Siedemnastoletni syn gospodarzy Elio (Chalamet), muzycznie utalentowany introwertyk i mól książkowy, początkowo przygląda mu się ze sceptycyzmem, który stopniowo wypiera fascynacja. Między mężczyznami kiełkuje romantyczna więź, która nabiera tym większej intensywności, im bliższy jest nieuchronny koniec wakacji.
"Tamte dni..." to trzecia po "Jestem miłością" (2009) i "Nienasyconych" (2015) część Trylogii Pożądania Guadagnina, jak sam twierdzi, najspokojniejsza.
Autorem scenariusza jest wielokrotnie nagradzany James Ivory ("Okruchy dnia"), długo typowany na reżysera.
Film oparto na wydanej w 2007 r. powieści André Acimana pod tym samym tytułem, uznanej przez "New York Timesa" za książkę roku. Choć obraz ma tu literacki rodowód, jego wizualne serce nie ginie w zalewie słów. Guadagnino jak niewielu współczesnych twórców potrafi opowiadać poprzez obraz, dźwięk, kolor. Jego wielozmysłowe kino wygląda z ekranu, pobudzając jednocześnie kilka zmysłów u widza. Dla niektórych to powód do zachwytu, ale znaleźliby się i tacy, których proustiański klimat jego opowiadań drażni. Sam Guadagnino odwołuje się do autora "W poszukiwaniu straconego czasu", nazywając książkę Acimana "dziełem o pamięci przeszłości i rozkoszowaniu się melancholią rzeczy utraconych". Płynność, z jaką reżyser chwyta w filmowej materii nieoczywistość erotyczno-miłosnych gier i roszad, jest bezdyskusyjna. Nakręcone na taśmie filmowej 35mm "Tamte dni..." to koronny dowód na jego unikalny talent.
Włoch z niezwykłym wyczuciem, zmysłowością i czułością śledzi zaloty dwójki bohaterów reprezentujących skrajnie odmienne postawy. Dla pochodzącego z rodziny liberalnych Żydów intelektualistów Elio uczucie do Olivera to droga do odkrycia siebie. Trudna, bo dziewicza, ale usłana rozumiejącymi spojrzeniami bliskich. Dla Olivera poddanie się ogarniającemu go pożądaniu oznaczałoby porażkę, słabość, a nawet ryzyko. Film sugeruje, że mężczyzna jest świadomy swojej tożsamości i pragnień, ale ze względu na presję społeczną i rodzinną wybrał ścieżkę wyparcia i z sukcesem funkcjonuje w społeczeństwie jako heteroseksualista. "Nawet nie wiesz, jakie masz szczęście" - mówi w pewnym momencie do swojego młodszego kochanka. "Mój ojciec, gdyby wiedział, wysłałby mnie do poprawczaka".
Tata Elio, miast wysyłać go do zakładu, każe synowi docenić żałobę po utraconej miłości, bo była czymś pięknym i rzadkim. Wcześniej, widząc, co się dzieje między ich synem i gościem, profesor wraz z żoną sami zaproponowali Elio i Oliverowi wycieczkę do Bergamo, by ci mogli się sobą nacieszyć, zanim Amerykanin wróci do domu.
Hammer jako Oliver i Chalamet w roli Elio dopełniają się bez słów, zachwyty krytyki i rozmaitych gremiów są w pełni zasłużone. "Tamte..." nie jest kinem stricte gejowskim, a - zgodnie z intencją twórców - filmem, którego czyste spojrzenie na fenomen pożądania i bliskości ma potencjał jednoczenia pokoleń.
Filmy pozostają takie same, ale zmienia się oko, które na nie patrzy. Jako matka rocznego chłopca mogę mieć tylko nadzieję, że gdyby moje dziecko znalazło się kiedyś w takiej sytuacji, umiałabym dać mu takie wsparcie jak rodzice Elio swojemu synowi.
Anna Tatarska
Awangarda 2
Screen z YouTube
6 z 7
Więzień labiryntu: Lek na śmierć
USA 2018 (Maze Runner: The Death Cure). Reż. Wes Ball. Aktorzy: Dylan O'Brien, Kaya Scodelario, Thomas Brodie-Sangster, Nathalie Emmanuel, Aidan Gillen.
Trzecia, ostatnia część popularnej młodzieżowej sagi.
Grupa zbiegłych Streferów pod przywództwem Thomasa wyrusza na straceńczą misję. Warunkiem ocalenia przyjaciół i znalezienia odpowiedzi na kluczowe pytania jest wdarcie się do Ostatniego Miasta i przemierzenie zabójczego labiryntu, trudniejszego od wszystkich dotąd przebytych.
AT
Helios, Multikino
MATERIAŁY PRASOWE
7 z 7
Wszystkie pieniądze świata ****
USA 2017 (All the money in the world) Reż. Ridley Scott. Aktorzy: Michelle Williams, Mark Wahlberg, Christopher Plummer, Romain Duris, Charlie Plummer
Sprawnie zrealizowana, nawiązująca do faktów historia porwania wnuka naftowego potentata. Film głośny także ze względu na kontrowersje towarzyszące mu w ostatnich tygodniach zdjęć.
Mało brakowało, a jeden z poważnych oscarowych kandydatów nie zdążyłby z premierą na tegoroczne rozdanie. A wszystko z powodu ciężkich oskarżeń o molestowanie, kosztownych dokrętek i personalnych konfliktów.
"Wszystkie pieniądze" miały zadebiutować przed publicznością 16 listopada na prestiżowym AFI Festival. Jednak pod koniec października wybuchła afera wokół grającego rolę J. Paula Getty'ego Kevina Spacey (oskarżono go o molestowanie chłopców i mężczyzn). By nie zatopić drogiego statku z kursem na nagrody, produkcja szybko zdecydowała się pozbyć domniemanego seksualnego agresora z ekipy. Premierę odwołano i zarządzono dokrętki.
Między 20 a 29 listopadem ubiegłego roku weteran Christopher Plummer w ekspresowym tempie zagrał rolę Getty'ego od początku.
Mimo wcześniej wygłaszanych na cześć Spaceya peanów reżyser Ridley Scott wydawał się zadowolony. Ponoć od początku widział Plummera w tej roli, ale został przekonany, by obsadzić kogoś komercyjnie atrakcyjniejszego. Teraz ze Spaceya zostały u Scotta tylko tyły. Jego plecy widać w kilku grupowych ujęciach, które były zbyt kosztowne, by je powtarzać.
Konieczne przeróbki i tak podniosły koszt produkcji z 40 do 50 milionów dolarów. I na tym etapie nie udało się uniknąć kontrowersji - ponoć Mark Wahlberg za dodatkowe dni zdjęciowe dostał półtora miliona dolarów, podczas gdy na konto Michelle Williams wpłynęło ledwie tysiąc.
Ostatecznie aktor wpłacił dodatkową gażę na rzecz walczącego z molestowaniem ruchu Time's Up. Przelew podpisał imieniem swojej partnerki. Udało się ocalić będącą warunkiem do startu po nagrody grudniową datę premiery. To Williams, choć zarobiła mniej, dostała nominację do Złotego Globu, podobnie Plummer i Scott. Wahlberg musiał obejść się smakiem.
Film jest adaptacją popularnej książki Johna Pearsona, opisującej burzliwe losy zamożnych dziedziców J. Paula Getty'ego. Scenarzysta David Scarpa oczywiście historię podkolorował, dorzucił parę kontrowersji, postawił kilka znaków zapytania.
Twórcy skupiają się na słynnym porwaniu jego wnuka, Johna Paula Getty'ego III, z 1973 roku, i walce, jaką matka chłopaka stoczyła z naftowym potentatem, by ten pomógł w uwolnieniu uprowadzonego.
Getty pierwotnie odmówił wypłacenia okupu, którego zażądali mafiosi z Kalabrii. Ponoć nie chciał ustanawiać precedensu, do tego z informacji jego współpracowników mogło wynikać, że chłopak sam współorganizował akcję, by wyciągnąć od dziadka trochę forsy. A może stary Getty był po prostu cholernym sknerą i socjopatą, traktującym rodzinę jak aktywa, skoro dopiero pokrwawiona przesyłka z fragmentem ciała dziedzica zmusiła go do działania?
Ridley Scott pozwala widzowi rozważyć wszystkie te opcje. Energia, z jaką prowadzi opowieść, pozwala zapomnieć, że twórcy w tym roku stuknęła osiemdziesiątka.
Zresztą we "Wszystkich pieniądzach..." starsi panowie rządzą: obsadzony w ostatniej chwili Christopher Plummer jako Getty jest bezbłędny. Odnajduje się w mroczno-groteskowym klimacie, a jego interpretacja to miks okrutnika mizantropa i racjonalnego patriarchy, chroniącego dzieło życia w imię wyższych wartości. Gdyby nie towarzyszący jego pojawieniu się w produkcji rozgłos, nikomu nie przyszłoby do głowy, że zastąpił kogoś w ostatniej chwili.
Również Williams doskonale odnajduje się w - znacznie rozbudowanej na potrzeby filmu - roli matki lwicy, wykształconej kobiety, która w pakiecie z eksmężem hulaką dostała teścia milionera-socjopatę.
Najmniej przekonywająco wypada Wahlberg w roli byłego agenta, który staje się obrońcą uciśnionych.
Podobnie jak stereotypowo rozegrana postać jednego z porywaczy, granego przez Romaina Durisa "Cinquanty". Dobry brutal był w tym równaniu konieczny, by popychać do przodu akcję i niuansować fabułę, dostał więc twarz popularnego Francuza. To role skrojone typowo pod potrzeby filmowej dramaturgii.
Film "Wszystkie pieniądze świata" nie unika pewnych raf. Momentami zbyt wczuwa się w swój moralizatorski kostium paraboli o wartościach. Bywa naiwny, sięga po zbyt wiele stereotypów, nie wybiega poza klasyczny repertuar narracyjnych chwytów. Nie próbuje badać natury czasów, które obfitowały w podobne historie. Patrzy na postacie i działania, krok po kroku, i komentuje. Można marudzić, kręcić nosem, ale nie za mocno.
Scott - z pomocą świetnego operatora Dariusza Wolskiego - stworzył przede wszystkim sprawnie zrealizowany, wartki film, który ogląda się z zaangażowaniem, uwagą i przyjemnością. Ze względu na niezwykłą historię, która mu towarzyszy, już ma swoje miejsce w historii. I wydaje się, że godnie je wypełnia.
Wszystkie komentarze