Prezentowane tytuły wchodzą na ekrany olsztyńskich kin 4 sierpnia. Im więcej gwiazdek (od 1 do 6) przy tytule, tym wyższa ocena krytyków "Co Jest Grane 24".
REKLAMA
Materiały prasowe
1 z 4
Babskie wakacje **
USA 2017 (Snatched). Reż. Jonathan Levine. Aktorzy: Amy Schumer, Goldie Hawn, Wanda Sykes, Joan Cusack.
Przyciężki humor, pokaźna fala stereotypów i... nuda. Goldie Hawn chyba kończą się pieniądze, zaś Amy Schumer powinna zrewidować zawodowy kierunek, w którym podąża - bo jest bardzo blisko wejścia w szufladkę, z której nie da się już wygrzebać.
Emily (Schumer) zostaje porzucona przez chłopaka tuż przed wyjazdem na wakacje do Ekwadoru. Wycieczka jest bezzwrotna, więc nie ma wyjścia: trzeba zdradzieckiego typa kimś zastąpić. Niestety, nadużywająca alkoholu, niezbyt mądra i irytująco egocentryczna Emily to chodząca katastrofa i nikt, dosłownie nikt, nie chce z nią jechać, nawet za półdarmo. Bohaterka wyrusza więc na podbój Ameryki Południowej z mamą (Hawn) - nadopiekuńczą dziwaczką. I może pobyt w luksusowym hotelu by się udał, ale Emily postanawia wyciągnąć matkę na przygodę "w teren", co kończy się porwaniem. Matka i córka są zdane tylko na siebie.
Jest pewien rodzaj żartów, które sprawdzają się tylko w stand-upie, gdy zaraz po ich wypowiedzeniu widać - choćby udawane - zażenowanie na twarzy opowiadającego. "Babskie wakacje" są takich żartów pełne. Ciężkich, trącących myszką, "grubych" dowcipasów, które na ekranie zwyczajnie nie działają. Schumer słynie z przekraczania norm, humoru równie ostrego i seksualnie zorientowanego, co jej koledzy. Zwykle dobrze na tym wychodzi, ale tym razem wszystko wydaje się wtórne i zwyczajnie niesmaczne. Emily to mało kreatywna kopia wielu jej wcześniejszych wcieleń, ale całkowicie pozbawiona charyzmy, za to irytująca i niesympatyczna. Poziom ekranowej energii Hawn oscyluje w okolicach zera.
Na dalekim drugim planie nadrabiają autentycznie zabawne Sykes i Cusack, ale to za mało, żeby uratować film, który jest na dodatek tak pełen stereotypów, że przedstawione jako narkotyczno-kartelowy grajdół Ekwador i Kolumbia powinny poczuć się solidnie obrażone.
W "Babskich..." jest wszystko to czego można się spodziewać, tylko słabsze, mniej śmieszne i bardziej nudne. Zamiast jechać na takie wakacje, lepiej już zostać w domu.
Helios, Multikino
Aurora Films
2 z 4
Frantz ****
Francja/Niemcy 2016. Reż. Francois Ozon. Aktorzy: Paula Beer, Pierre Niney, Ernst Stotzner.
(Po)wojenny dramat miłosny i opowieść o pożytkach z kłamstwa, czyli Ozon jak zawsze zaskakuje.
Rok 1919, niemieckie miasteczko. Anna, której narzeczony Frantz zginął rok wcześniej na wojnie, wciąż pogrążona jest w głębokiej żałobie. Mieszka z rodzicami Frantza, którzy traktują ją jak córkę, odrzuca zalotników, codziennie odwiedza grób ukochanego. I oto pewnego dnia widzi tajemniczego mężczyznę, składającego na nim kwiaty. Okazuje się nim Francuz, Adrien, również uczestnik niedawno zakończonej wojny. Ponieważ rany po niej dalekie są od zabliźnienia, nie jest w miasteczku osobą mile widzianą i na każdym kroku spotyka się z wrogością ("Francuzi to mordercy naszych synów"). Jednak szybko udaje mu się przełamać niechęć rodziców Frantza i zbliżyć do Anny. Ale kim właściwie jest? Twierdzi, że przyjacielem Frantza sprzed wojny, i tłumaczenie to zarówno Anna, jak i jej niedoszli teściowie chętnie przyjmują: w ten sposób staje się łącznikiem z utraconym synem/ukochanym oraz szczęśliwymi latami sprzed wojny. Tylko czy to prawda?
Ozon, który uwielbia bawić się z widzem, mnoży wątpliwości, by je zaraz rozwiać, podsuwa różne tropy interpretacyjne - niektóre bardzo "współczesne" - które okazują się mylne, wodzi nas nieustannie za nos.
W pewnym momencie myślimy "Eee, to jakaś bzdura" - i wkrótce dostajemy szokującą informację, która doskonale uzasadnia to, co uznaliśmy wcześniej za nieprawdopodobne. Czy równie wiarygodna jest miłość Anny? Dla niektórych widzów jej uczucie do melancholijnego Francuza może wydawać się psychologicznie niemożliwe, zbyt już wymyślone, zanadto "perwersyjne". Ja nie miałem takiego wrażenia. Owszem, jesteśmy tu na granicy sztucznego emocjonalnie konstruktu, ale dzięki świetnej grze obydwu głównych wykonawców (zwłaszcza rewelacyjnej Beer) film nigdy jej nie przekracza, zachowuje elementarną prawdziwość.
"Frantz" wydaje się filmem trochę dla Ozona - twórcy na wskroś nowoczesnego - nietypowym. Czarno-biały (choć "nabierający kolorów" w momentach niegdysiejszego szczęścia lub nadziei na przyszłość), nieco staroświecki romans, z recytowaniem wierszy, słuchaniem muzyki i afektowanymi rozmowami. Romantyczne, skazane na niespełnienie uczucie. To jednak tylko pozór, czysto zewnętrzny sztafaż, w istocie "Frantz" brzmi całkiem współcześnie. I nie chodzi tylko o jego pacyfizm (odziedziczony po amerykańskim oryginale z 1932 r., którego jest swobodnym "remakiem") i ostrzeżenie przed niemal automatycznym odradzaniem się nacjonalizmu. W swojej głębszej warstwie jest przewrotnym traktatem etycznym, filmem o dopuszczalności kłamstwa, o prawie do tworzenia fikcji, które pozwalają znieść nieznośną rzeczywistość. Inną wskazaną tu pocieszycielką jest sztuka - a więc czy tak bardzo różnią się od siebie?
Awangarda 2
Screen/YouTube
3 z 4
Piękne dni *
Francja/Niemcy/Portugalia 2016 (Les beaux jours d'Aranjuez). Reż. Wim Wenders. Aktorzy: Reda Kadeb, Sophie Semin.
Filozofowanie na ekranie, czyli niewiarygodnie nudny i pretensjonalny film Wendersa.
Wenders kręci ostatnio bardzo ciekawe dokumenty ("Sól ziemi", "Pina") i chyba lepiej by było, gdyby nie robił wypadów w kierunku fabuły. Nie wiem, czy sztuka Petera Handke, na której oparł "Piękne dni", sprawdziłaby się na scenie (raczej wątpię), ale na taśmie filmowej jest to prawdziwa katastrofa.
Mamy letnie popołudnie, piękny ogród, w oddali widać Paryż, siedząca przy stole para bezimiennych bohaterów (Mężczyzna i Kobieta) prowadzi ze sobą dialog. Polega on z grubsza na tym, że Mężczyzna zadaje bardzo bezpośrednie pytania (np. o pierwsze doświadczenia seksualne), Kobieta zaś rozwlekle odpowiada, po wielokroć swoje odpowiedzi korygując i uściślając. Od czasu do czasu Mężczyzna wspomina swój pobyt w Aranjuez oraz wygłasza głęboko metaforyczne uwagi o ptakach, gwiazdach i uprawie agrestu. Z tyłu za nimi, we wnętrzu domu widzimy Autora, który siedzi nad maszyną do pisania dyktując kwestie swoim bohaterom - a może raczej je spisując? - więc od razu robi się metatekstualnie i pirandellowsko. Rajskie otoczenie i obecność jabłka na stole sugeruje, że ma być to dyskurs o sprawach prymarnych, ulokowanych poza czasem i historią - istocie kobiecości oraz jej relacji z mężczyzną - ale wychodzi z tego drętwe pustosłowie.
Obrazki są ładne, krótkie wejście Nicka Cave'a wprowadza odrobinę życia do panującej na ekranie martwoty, ale całość niestrawna.
Awangarda 2
Materiały prasowe Kino Świat
4 z 4
Valerian i Miasto Tysiąca Planet ****
Francja, 2017 (Valerian and the City of a Thousand Planets). Reż. Luc Besson. Aktorzy: Dane DeHaan, Cara Delevingne, Clive Owen, Rihanna
Space opera od Luca Bessona przypomina odnalezionego po latach bliźniaka "Piątego elementu". Wizualnie zachwyca, fabularnie może rozczarować, ale to wciąż niezła przygoda.
"Valerian i Miasto Tysiąca Planet" jest ekranizacją komiksu o parze agentów, z którego wcześniej czerpali m.in. twórcy "Gwiezdnych wojen". Akcja rozgrywa się w XXVIII wieku. Valerian (DeHaan) i Laureline (Delevingne) otrzymują nową misję. Ruszają do tytułowego miasta Alpha. Przez stulecia miejsce to rozrosło się ze stacji kosmicznej na ziemskiej orbicie do rozmiarów międzygalaktycznej stolicy.
Luc Besson opowiada historię Alphy w skrócie, gdy na początku filmu poprzez uścisk ręki do projektu dołączają najpierw kolejne narody, a potem gatunki z każdego zakątka kosmosu, by dzielić się wiedzą i doświadczeniem. Czy utopijna wizja będzie mieć swój kres? Na ratunek przybywają Valerian z Laureline.
Bohaterowie tworzą zgrany duet, choć nie szczędzą sobie uszczypliwości. Zresztą ich relacja podszyta jest wyczuwalnym napięciem, odkąd Valerian wyzna partnerce miłość. Jednak love story szybko schodzi na dalszy plan. Francuski reżyser inwestuje większość wysiłków w wykreowanie na ekranie zachwycającego świata. Alpha to przecież nie tylko obywatele kosmosu wielu ras i języków, ale także odrębne krainy - od futurystycznej metropolii w sztucznej atmosferze, przez kolonię Omelitów przypominającą obwody twardego dysku, po zanurzoną w wodzie część południową. Chwilami możemy się poczuć, jak uczestnicy gry komputerowej w zmieniające się scenerii poszczególnych "dzielnic" miasta.
Efekt? Przynajmniej kilka spektakularnych sekwencji, jak ucieczka przez labirynt zaułków ogromnego targowiska rozgrywająca się pomiędzy dwoma wymiarami czy show Rihanny w roli zmieniającej kształty Bubble, jednej z atrakcji dzielnicy rozpusty. Nie mówiąc o wydarzeniach na rajskiej planecie, które okażą się kluczowe dla całej intrygi.
Besson jest jak dzieciak z bujną wyobraźnią, który tak długo czekał na wymarzone zabawki, że stracił głowę. Nie potrafi zachować proporcji pomiędzy akcją, humorem a politycznym przesłaniem (groźba rozpadu UE, kwestia uchodźców, pochwała multi-kulti). Cierpi na tym fabuła i bohaterowie, choć postać Laureline udaje się obronić - także dzięki kreacji Delevingne, która wypada lepiej od pozbawionego charyzmy DeHaana. Mimo to dostajemy widowisko science fiction dla całej rodziny. Kino na miarę Hollywood, które odwołuje się do europejskiej wrażliwości. Potrafi się obejść bez superbohaterów, nie szuka wrogów z zewnątrz itd.
"Valerian." miał zachwycać i w tym sensie spełnia swoje zadanie, przenosi widzów na dwie godziny w zupełnie inną rzeczywistość.
Wszystkie komentarze