Prezentowane tytuły wchodzą na ekrany olsztyńskich kin 26 maja. Im więcej gwiazdek (od 1 do 6) przy tytule, tym wyższa ocena krytyków "Co Jest Grane 24".
REKLAMA
You Tube
1 z 4
Mój anioł ***
Belgia 2016 (Mon ange). Reż. Harry Cleven. Aktorzy: Fleur Geffrier, Elina Löwensohn, Maya Dory, Hannah Boudreau, François Vincentelli
Dramat. Opowieść o próbie miłosnej relacji niewidzialnego mężczyzny i niewidomej kobiety. Ciekawy pomysł i staranna realizacja nie wystarcza, by film został pod skórą.
Porzucona przez ukochanego Louise przeżywa załamanie i trafia do szpitala psychiatrycznego. Podczas pobytu na oddziale zamkniętym zostaje matką. Jest tylko jeden szkopuł: jej syn, Angel, jest. niewidzialny. Kobieta decyduje się nikomu nie mówić o jego przybyciu na świat. Chce go ochronić przed okrucieństwem i szykanami.
Mija kilka lat i chłopak poznaje Madeleine, niewidomą dziewczynkę o pięknych, rudych włosach. Wybucha między nimi miłość, postanawiają dzielić życie. Z lęku przed brakiem akceptacji ze strony ukochanej Angel postanawia zataić przed nią swoją przypadłość.
Akcja filmu zmienia kierunek o sto osiemdziesiąt stopni, gdy Madeleine odzyskuje wzrok. Opowieść pozornie całkiem nienadająca się dla wykorzystującego przede wszystkim zmysł wzroku medium, znajduje właściwy język dzięki fantastycznej pracy Juliette Van Dormael, operatorki, która za ten film zdobyła m.in nagrodę na festiwalu Camerimage. Zdjęcia to najmocniejsza strona obrazu Clevena. Łagodne tempo na początku buduje klimat, ale dość szybko zaczyna nużyć, a baśniowy klimat przeszkadza w potraktowaniu opowiadanej historii poważnie.
Delikatny, oryginalny, ale niezbyt emocjonalnie angażujący film.
Awangarda 2
Screen z youtube.com
2 z 4
Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara ***
USA 2017 (Pirates od the Caribbean: Dead men tell no tales) Reż. Joachim Ronning, Espen Sandberg Aktorzy: Johny Depp, Brenton Thwaites, Kaya Scodelario, Javier Bardem, Geoffrey Rush
Piraci z Karaibów: nowa generacja. Syn Willa Turnera, piękna astronomka i Jack Sparrow jednoczą siły, aby odnaleźć legendarny Trójząb Posejdona.
W tym pirackim cyklu ciągle się czegoś szuka - czy to tajemniczej skrzyni, czy to źródła wiecznej młodości. Tym razem syn Willa Turnera, Henry (Thwaites) chce odnaleźć wszechmocny trójząb, który zdejmie klątwę z uwięzionego na Latającym Holendrze ojca. Pomaga mu Carina (Scodelario), piękna astronomka, która z racji naukowych zainteresowań oraz inteligencji uważana jest za czarownicę. A także nasz kochany Jack Sparrow, choć ten głównie zajęty jest szukaniem butelki rumu. Jego zaś pragnie dopaść tytułowy Salazar (Bardem), który, choć martwy, bardzo energicznie tropi i wraz ze swoją załogą nieboszczyków bezwzględnie likwiduje piratów.
Wszystko jest względne: w porównaniu ze świeżym i zabawnym oryginałem 'Zemsta' jest marna. Ale na pewno lepsza od swojego bezpośredniego poprzednika, katastrofalnej 'czwórki'. Ma lepsze, choć tradycyjnie nadużywane, efekty specjalne, niekiedy owocujące barokowo pięknymi obrazami. Salazar i jego ludzie - oceaniczni zombies z niekiedy zdekompletowanymi ciałami - też robią wrażenie, a jeszcze bardziej udane pod względem plastycznym są ptaki i rekiny.
Sama historia - choć bardziej zwarta niż we wcześniejszych sequelach - jest, niestety, też już tradycyjnie niespójna, co tylko częściowo można tłumaczyć tym, że mamy tu nie jednego, a trójkę w zasadzie równorzędnych bohaterów, z których najciekawsza jest protoplastka dzisiejszych feministek. Film też bardzo powoli się rozkręca: mija dobra godzina, nim z chaosu wyłoni się w miarę czytelna linia narracyjna. I choć wydarzenie goni wydarzenie, to realnego napięcia brakuje. Poczynania dwójki bohaterów mają głęboko osobistą motywację, ale rezonans emocjonalny filmu jest słaby i ogląda się go dość obojętnie.
Nie lepiej jest z humorem celowanym najwyraźniej w dwunastolatków. Oprócz pomysłowego numeru z gilotyną nie ma tu ani jednego dobrego gagu, a niektóre dowcipy, jak powtarzanie przez Jacka, że ma słabe zwieracze, są żenujące. Największym jednak rozczarowaniem jest sam Depp. Być może jego brawurowa kreacja z jedynki była czymś tak niepowtarzalnym, że w ogóle nie nadawała się do 'sequelowania', w każdym razie z wdzięku tej postaci niewiele tu zostało. Jego Jack, który wcześniej robił wrażenie sympatycznie podciętego, tu jest alkoholikiem całą gębą, wymieniającym za flaszkę swój magiczny kompas. To, że jest nieustannie pijany (co sprzyja pyszałkowatości), ma być śmieszne, a jakoś nie jest. Genialną rolę zastąpiły manieryzmy i tiki.
Helios, Multikino
mat. promocyjne
3 z 4
Smerfy: Poszukiwacze zaginionej wioski ***
USA, 2017 (Smurfs: The Lost Village). Reż. Kelly Asbury. Dubbing: Małgorzata Socha, Maciej Stuhr, Piotr Stramowski, Margaret
Smerfetka na tropie własnej tożsamości. Temat ciekawy, ujęcie już mniej.
"Hej dzieci, jeśli chcecie zobaczyć smerfów las, przed ekran dziś zapraszam was." - zaczynała się kultowa dobranocka, na której wychowało się moje pokolenie.
I chociaż animowana próba wskrzeszenia przygód niebieskiej czeladki Peyo prezentuje się ciut lepiej od wersji aktorskich, wciąż polecam raczej telewizor włączyć - jak śpiewał w czołówce Wiktor Zborowski, niż zasiąść w kinowym fotelu. Oglądana po latach bajka może się wydać oldskulowa w kresce, płynności ruchu postaci itd. Lecz smerfy komputerowo wygładzone w 3D straciły tamten urok, brak im wyrazu. Właściwie nie mają czym rywalizować z bohaterami dziecięcej wyobraźni, których przez te lata jeszcze przybyło.
Jako że twórcy adresują film do maluchów, czują się najwyraźniej zwolnieni z pogłębienia fabuły. Uważają, że obroni się dość przewidywalną przygodą. Otoczona samymi chłopakami Smerfetka coraz częściej zadaje sobie pytanie "kim jestem?". Wraz z trzema towarzyszami spróbuje ostrzec mieszkańców tajemniczej wioski przed zapędami Gargamela.
Kilkulatkom może wystarczyć taka kontrolowana przejażdżka rollercoasterem - choć po drodze przytrafią się również psychodeliczne zakręty (m.in. motyw z fluorescencyjnymi królikami). Będzie trochę prostego śmiechu i emocji, seans upłynie bezboleśnie. Gorzej z rodzicami, których cierpliwość zostanie wystawiona na próbę - niezależnie jak bardzo Maciej Stuhr wysila się w roli czarownika od siedmiu boleści. Kwestii zresztą nie dostał najlepszych.
Helios, Multikino
Nicola Dove / materiały prasowe
4 z 4
Zwyczajna dziewczyna ****
Wielka Brytania, Szwecja, 2016 (Their Finest). Reż. Lone Scherfig. Aktorzy: Gemma Arterton, Sam Claflin, Bill Nighy
Wdzięczna mieszanka komedii romantycznej i dramatu, czyli II wojna światowa widziana oczami początkującej scenarzystki.
Jest rok 1940, na Londyn spadają niemieckie bomby. Władze postanawiają podnieść morale Brytyjczyków propagandowym filmem. Scenarzyści zabierają się do pracy, ale potrzebują kogoś do 'gadki szmatki'. To określenie kobiecych dialogów, które w zdominowanej przez mężczyzn branży traktowane są, oględnie mówiąc, po macoszemu. Wybór pada na Catrin. Choć przed chwilą myślała, że będzie tylko sekretarką, szybko odkrywa, że ma znacznie większe ambicje, a do tego wyjątkowy talent. Lecz zarozumiałych kolegów niełatwo przekonać, by skończyli ze sztampowym przedstawianiem bohaterek na ekranie.
Duńska reżyserka Lone Scherfig ('Włoski dla początkujących'), znów udowadnia, że potrafi wywołać u widza śmiech przez łzy. W 'Zwyczajnej dziewczynie' zgrabnie pogodziła grozę wojny z love story w hołdzie staremu kinu. Na tle kulis przemysłu filmowego rozgrywa się opowieść o emancypacji kobiet. Gdy mężczyźni szli w kamasze, to kobiety przejmowały role i stanowiska dotąd zarezerwowane dla mężów, ojców czy braci. Pracowały jednak za niższe stawki, były traktowane protekcjonalnie, wyśmiewane itd.
Bohaterka grana bezbłędnie przez Gemmę Arterton walczy o równouprawnienie w domu i na planie. Nie brak jej odwagi. Nawet jeśli oglądamy perypetie Catrin w słodko-gorzkim ujęciu, strach pomyśleć, że kobiety wciąż toczą podobną walkę.
Historia przestawiona w 'Zwyczajnej dziewczynie' jest chwilami może zbyt sentymentalna, ale opowiedziana z dystansem i skutecznie przełamywana humorem.
Wszystkie komentarze