Filmy wchodzą na ekrany olsztyńskich kin 31 marca. Im więcej gwiazdek (od 1 do 6) przy tytule, tym wyższa ocena krytyków "Co Jest Grane 24".
REKLAMA
GUTEK FILM
1 z 3
American Honey ****
Wielka Brytania, USA, 2016 (American Honey). Reż. Andrea Arnold. Aktorzy: Sasha Lane, Shia LaBeouf, Riley Keough
Portret młodzieży na marginesie american dream ujęty przez Andreę Arnold w ramy kina drogi, którego istotą jest droga sama w sobie - a właściwie jej poszukiwanie.
Jak w jej głośnym "Fish Tank", tak i tu główną bohaterką jest nastolatka marząca o lepszym życiu. Star (debiutująca Sasha Lane) wymyka się z zapyziałego domu przez okno i podrzuca młodsze rodzeństwo wyrodnej matce. Wszystko po to, by dołączyć do barwnej bandy wyrzutków, którzy przemierzają Stany, wciskając komu popadnie prenumeraty magazynów. Choć bardziej niż wizja łatwego zarobku kusi ją chyba charyzmatyczny herszt (Shia LaBeouf). Brytyjska reżyserka Andrea Arnold ukazuje krajobraz świata "białych śmieci", jaki miga w trasie za oknami. To Ameryka wciąż dość rzadko pokazywana na ekranie.
Sednem wartego Nagrodę Jury na festiwalu w Cannes "American Honey" wydaje się - zresztą spełnione - uchwycenie młodzieńczej energii, naiwności i poszukiwania przygód, choć film popada przez to w emocjonalne skrajności. Zamiast klasycznej narracji dostajemy dwuipółgodzinną impresję na bazie prawdziwych historii, z młodymi ludźmi, którzy na drugim planie wypadają naturalnie, grając blisko własnych doświadczeń.
Swoje robi praca kamery: prowadzona z ręki przez Robbiego Ryana towarzyszy bohaterom podczas imprez, seksu na trawie i w ciasnym vanie. Wszystko rozgrywa się w rytmie popowych przebojów zbyt dosłownie komentujących sytuację Star. Dziewczyna zachłystuje się powiewem niezależności, daje się zwieść miłości, ale i szybko poznaje gorzki smak wolności.
Dlatego seans będzie niczym dla bohaterki ucieczka, która nie okazuje się wcale lekiem na wszystko, przynosząc oprócz niezapomnianych przeżyć i olśnień także sporo rozczarowań.
Awangarda 2
materiały producenta
2 z 3
Dalida. Skazana na miłość ****
Francja 2016 (Dalida). Reż. Lisa Azuelos. Aktorzy: Sveva Alviti, Riccardo Scamarcio, Jean-Paul Rouve, Nicolas Duvauchelle, Alessandro Borghi.
Dramat biograficzny. Opowieść o pełnym wzlotów (zawodowych) i upadków (miłosnych) życiu legendarnej pieśniarki Dalidy, która od lat pięćdziesiątych do osiemdziesiątych rozpalała radioodbiorniki na całym świecie.
Włoszka urodzona w Egipcie. Zjawiskowo piękna i obdarzona anielskim głosem. Sprzedała ponad 170 milionów płyt, z powodzeniem interpretowała kolejne style muzyczne, z sukcesami grała w filmach. W Paryżu ma swój własny placyk (Place Dalida znajduje się na rogu ulic Girardon i Abreuvoir w Butte Montmartre), doczekała się także serii znaczków na swoją cześć. Dalida (jak biblijna Dalila, ale z "d" zamiast "l") była ikoną, a jej życie wielu wydawało się snem na jawie. Mężczyzn, których kochała, było więcej niż języków, w których śpiewała - a jej piosenki brzmiały m.in. po francusku, hiszpańsku, arabsku, włosku czy hebrajsku. Za to mężczyzn takich, którzy umieliby ją kochać tak, jak tego potrzebowała - nie było wcale. Kiedy - wykonawszy pełny makijaż i ułożywszy włosy - popiła 120 tabletek nasennych whisky, miała 53 lata. Na nocnej szafce zostawiła list: "życie jest nie do zniesienia, wybaczcie mi". To nie było pierwsze podejście do autoannihilacji. Ale tym razem nie udało się jej odratować.
Życie Dalidy - Iolandy Gigliotti - to idealny materiał na film. Powołać w studiu scenariuszowym taki życiorys byłoby karkołomnym zadaniem. Ale mimo nagromadzenia gęstego, sensacyjnego wręcz materiału, "Dalida..." nie ucieka się do efekciarskich rozwiązań. Cierpliwie, z ciekawością i empatią śledzi kolejne miłosne zawirowania smutnej diwy, w którą fantastycznie wciela się (debiutująca w roli tego formatu) modelka Sveva Alviti, fizycznie bardzo, wręcz niepokojąco, do swojej bohaterki podobna. Nostalgiczny, brzemienny poczuciem nieuchronnego końca, klimat pięknie podkreślają pastelowe, ziarniście prześwietlone zdjęcia Antoine'a Saniera. Film Lisy Azuelos jest w pewnym sensie staromodny, ale to dobrze. Skupiony na swojej bohaterce, nie próbuje szukać niepotrzebnych rozpraszaczy - jej życie to wystarczająco bogaty materiał. Wizualnie i kompozycyjnie pasuje do stylu swojej bohaterki, artystki słynącej ze swojego ponadczasowości, odnajdującej się tak w dobie poezji śpiewanej, jak i erze disco. Dla wielbicieli Dalidy będzie to szansa ponownego odkurzenia jej największych hitów. Dla tych, którzy o artystce nigdy nie słyszeli, może stać się okazją, by odkryć jedną z największych gwiazd kultury popularnej dwudziestego wieku. I poznać niezwykłą, dramatyczną miłosną historię, którą z równie wielką finezją, co okrucieństwem, napisało samo życie.
Awangarda 2, Helios, Multikino
'GHOST IN THE SHELL' PARAMOUNT PICTURES
3 z 3
Ghost in the shell ***
USA 2017 Reż. Rupert Sanders Aktorzy: Scarlett Johansson, Pilou Asbaek, Takeshi Kitano, Juliette Binoche, Michael Pitt
Science fiction/ kino akcji, ekranizacja słynnej japońskiej mangi. Opowiedziane nieźle, ale filozoficzna zawartość wyparowała.
Major Mira (Johansson) jest supersprawnym cyborgiem - ludzki mózg, syntetyczne ciało - pracującym w elitarnym Wydziale IX, zwalczającym (cyber) terrorystów. Tropiąc groźnego hakera Kuze (Pitt, ale Michael!) Major odkrywa, że nie jest tym, kim myślała, że jest..
Sama historia jest opowiedziana całkiem zręcznie, choć nie ma tu szokujących niespodzianek, no i składa się z raczej znanych i schematycznych elementów. Wrażenie wtórności jest do pewnego stopnia nieuniknione, zważywszy jak wpływowym filmem okazała się japońska animacja z 1996 r. pod tym samym tytułem i jak wiele "akcjonerów" s.f. zainspirowała, "Matrixa" nie wyłączając. Wiele kluczowych pomysłów przez te 21 lat zostało już wykorzystanych i wiele też obecny "Ghost..." powiela.
Ciekawsza jest strona wizualna, choć twórcy filmu sporo też tu biorą ze wspomnianej wyżej anime. Tym niemniej ponure metropolis przyszłości, w którym rozgrywa się akcja, robi wrażenie. I tak jak wielu jego mieszkańców to istoty hybrydalne - ludzie z cybernetycznymi organami - ono samo też jest hybrydą, łączącą ultranowoczesność ze schyłkowością. Tylko gigantyczne reklamowe hologramy wyglądają dość sztucznie, a ręczne prowadzenie aerodynamicznego samochodu wydaje się w tym otoczeniu anachronizmem.
Także główna postać jest tyleż rolą, co elementem wizualnym tego futurystycznego krajobrazu - i to zdecydowanie najładniejszym. Major Mira podczas kilku starć pojawia się bowiem nago (zgodnie zresztą z tradycją oryginału). Od razu uprzedzam, że nie jest to rozebrana Scarlett Johannson, tylko coś w rodzaju damskiego manekina sklepowego z głową aktorki, ale i tak zapewne pobudzi wyobraźnię nastolatków.
Największą słabością filmu jest to, że cała filozoficzna - zarazem bardzo aktualna - problematyka oryginału (co oznacza "być człowiekiem" w świecie zaawansowanych technologii, rozwoju sztucznej inteligencji itd.) uległa tu niesłychanemu uproszczeniu. W zasadzie sprowadza się do wygłoszenia kilku łopatologicznych kwestii - tak "dla alibi", żeby nie wyszło, że jesteśmy tylko efektownym, ale bezmyślnym kinem akcji. Pod tym względem regres w stosunku do "Ghost..." z 1996 r. jest najwyraźniejszy.
Wszystkie komentarze