Z ośmiu premierowych tytułów, które od 2 grudnia można oglądać w olsztyńskich kinach, wybraliśmy cztery najlepsze, zdaniem krytyków ?Co Jest Grane 24?.
REKLAMA
1 z 4
Creative Control
USA, 2015 (Creative Control). Reż. Benjamin Dickinson. Aktorzy: Benjamin Dickinson, Nora Zehetner, Dan Gill.
Satyra w futurystycznym wydaniu. Opowieść o copywriterze, który zatraca się w rozszerzonej rzeczywistości.
Jeszcze parę lat temu brzmiałoby to jak science fiction, ale dziś? Zresztą reżyser Benjamin Dickinson opowiada przecież o współczesnych bolączkach, o naszych obsesjach i frustracjach, o ciągłym wcielaniu się w role. Scenariusz zainspirował pewien obrazek. Loft w modnej dzielnicy Brooklynu. Gdy w trakcie seksu mężczyzna sięga po smartfona, by uwiecznić chwilę, przestaje tylko uczestniczyć w akcie, a zaczyna również go oglądać. "Creative Control" przestrzega przed tym, co czeka tuż za rogiem: rozwój technologii pogłębi problemy, na jakie społeczeństwo już cierpi (zanikanie bezpośrednich relacji, przeładowanie informacjami itd.).
Przekona się o tym David (w tej roli sam Dickinson), wypalony pracownik agencji reklamowej, który pobudza resztki kreatywności i entuzjazmu używkami. Ma przygotować dla wymagającego klienta kampanię okularów Augmenta pozwalających ujrzeć świat "wzbogacony" wedle uznania. Postanawia więc przetestować nowiusieńkie cacko: z jego pomocą tworzy awatar dziewczyny kumpla, co wyrywa go z rutyny beznamiętnego związku. Lecz w labiryncie niemal namacalnej fantazji łatwo się zgubić.
Wizję niedalekiej przyszłości reżyser rysuje w czaro-białych kolorach. Dosłownie i w przenośni. Spojrzenie na skrajne filozofie życia, w jakie uciekamy, a które prowadzą nas nad przepaść - od korpolansu po newage'owe wyzwolenie, jest jednak prześmiewcze. Sporo tu humoru.
Satyrę zgrabnie ubrano w futurystyczny minimalizm, nawet jeśli pewne rozwiązania wydają się po prostu wymuszone ograniczonym budżetem. Reżyser raz powiela schematy, raz z pomysłem je ogrywa. Jak w scenie, w której David SMS-uje na paru frontach, prowadzi wideokonferencję i "dopracowuje"swoją cyfrową kochankę w interfejsie Augmenty.
"Creative Control" nie zaskakuje przesłaniem. Diagnozę właściwie znamy. Podana została jednak tak, że warto ją sobie przypomnieć.
Awangarda 2
2 z 4
Hiszpański temperament
Reż. Emilio Martinez Lazaro Hiszpania 2014, aktorzy: Dani Rovira, Clara Lago, Karra Elejalde, Carmen Machi
Bardzo zabawna hiszpańska komedia - poniekąd romantyczna - grająca na regionalnych stereotypach.
Francję podbiło "Jeszcze dalej na Północ" wykorzystujące stereotypy na temat mieszkających na północy Ch'ti, Hiszpanie postanowili nie być gorsi i postanowili zderzyć ze sobą wzajemne wyobrażenia o sobie Andaluzyjczyków i Basków. Sukces był gigantyczny: film stał się przebojem nr 2 w całej historii hiszpańskiej kinematografii. Przyczyn tego triumfu można wymienić kilka; nie ostatnią było wprzęgnięcie w etniczny spór reguł komedii romantycznej, i to wywodzącej się w prostej linii z "Romeo i Julii". Nie jest to wszakże klasyczny rom-kom: nie mniej niż kwestia "czy będą ze sobą?" istotne jest pytanie, czy mistyfikacja, jaka się tu odbywa, wyjdzie na jaw. No i prawie nie ma kiczowatego sentymentalizmu -znacznie ważniejszy jest humor. Farsa miłosno-narodowościowa?
Mieszkający w Sewilli Rafa jest zafascynowany Amaią i jedzie za nią do małego miasteczka w Kraju Basków. Amaia najpierw go odprawia, potem jednak prosi, aby został i przez trzy dni odgrywał przed jej ojcem zakochanego w niej Baska.
Nie będę zdradzał powodów zmiany jej decyzji, w każdym razie przebieranka ta wywołuje szereg komediowych konsekwencji - jest mnóstwo zabawnych sytuacji, pociesznych nieporozumień i wywołujących radosny śmiech dialogów. Niekiedy pomaga przypadek, drobiazg pociągający za sobą eksplozywną reakcję łańcuszkową: od rzucenia niedopałka do pojemnika na śmieci do zostania przywódcą miejscowych separatystów jest prosta droga.
Niektóre żarty mogą być poza granicami Hiszpanii nieczytelne - np. szkaradność akcentu Rafy będzie dla polskiego widza niezauważalna - ale dotyczy to nieznacznego ich odsetka. Zdarzają się nieoryginalności (sceny jak z "Poznaj mojego tatę"), są też momenty psychologicznie wątpliwe (zwłaszcza w postępowaniu Amai) i rozwiązania naciągane, ale energia opowieści i aktorska werwa pozwalają przejść nad nimi - a właściwie przelecieć - do porządku dziennego. Hiszpański temperament co się zowie.
Awangarda 2
3 z 4
Kubo i dwie struny
USA, 2016 (Kubo and the Two Strings). Reż. Travis Knight. Dubbing: Bernard Lewandowski, Lidia Sadowa, Tomasz Borkowski
Niebanalna animacja układa się w inspirowaną japońskimi wierzeniami baśń o rodzinie, tradycji i mocy, jaka płynie z opowiadania historii. Dla dzieciaków co najmniej w wieku szkolnym, najlepiej w towarzystwie rodziców, ale dla samych rodziców także.
Rzecz dzieje się w zamierzchłych czasach. Kubo co rano wyrusza do pobliskiej wioski, by dźwiękami płynącymi z magicznego samisenu ożywiać postaci z origami, tworząc widowiskowe opowieści ku uciesze mieszkańców. Czy tak jak kartkę papieru potrafi ułożyć w dowolne formy, bohater zdoła również ukształtować swój los na przekór przeznaczeniu i dopisać szczęśliwe zakończenie? Gdy o chłopca upomną się dwie upiorne ciotki, jedyną szansą na ratunek będzie odnalezienie wszystkich części legendarnej zbroi. W niebezpiecznej wyprawie śladem zaginionego przed laty ojca bohaterowi towarzyszą Małpa, opiekująca się nim z woli zmarłej matki, oraz zaklęty w żuka samuraj bez pamięci.
Najnowsza produkcja studia Laika zachwyca nieuładzoną formą. Jak w filmie "Koralina i tajemnicze drzwi", którym zadebiutowało w 2009 roku. Szlachetny rys i chropowaty charakter nadaje połączenie techniki poklatkowej z animacją stereoskopową. Twórcy starają się trzymać dziecięcej perspektywy.
Widać też, że ufają inteligencji widza. Narracja jest przemyślana, łączy wschodnie i zachodnie tradycje, tylko w finale reżyser Travis Knight mógł narzucić sobie więcej dyscypliny. Warstwa plastyczna idzie w parze z treścią.
"Kubo i dwie struny" w stylu najpiękniejszych przypowieści z sercem i nutą melancholii dotyka tego momentu, gdy życie przestaje mieć tylko słodki smak. Czyni to za pośrednictwem sugestywnych obrazów: wysmakowanych, nawiązujących do japońskiej sztuki, pięknych, a zarazem mrocznych. Spektakularne starcie z wielkim szkieletem czy spotkania z ciotkami przepełnione są prawdziwą grozą. Na szczęście po sekwencjach oglądanych na wstrzymanym oddechu - szczególnie przez najmłodszych widzów, przychodzi rozluźnienie, głównie za sprawą przekomarzań donkiszotowskiego Żuka ze śmiertelnie poważną Małpą, która lubi filozofować i zawsze zakłada najgorsze.
Humor nie odciąga jednak uwagi od przesłania tej złożonej opowieści o odkrywaniu własnej tożsamości i oswajaniu rzeczywistości z pomocą wspomnień. Pełna emocji odyseja staje się metaforą dojrzewania zagraną może na niezbyt wesołą nutę, ale bez większego fałszu. A Kubo słusznie ostrzega na początku: ?Jeśli chcecie mrugnąć, zróbcie to teraz?. Później nie będzie wielu okazji, bo historia wciąga intensywnością i znaczeniami. Zarówno dzieci, jak i dorosłych, którzy z łatwością odnajdą tu coś dla siebie.
Helios, Multikino
4 z 4
Lion. Droga do domu
(Lion). Australia 2016. Reż. Garth Davis. Aktorzy: Dev Patel, Sunny Pawar, Nicole Kidman, David Wenham, Rooney Mara
Film oparty na faktach (dramat). Adoptowany Australijczyk hinduskiego pochodzenia postanawia odszukać swoją biologiczną matkę, choć poza mglistymi wspomnieniami sprzed 25 lat nie ma nic. Typowany na jednego z oscarowych faworytów film wzrusza - bez wyrachowania.
Historię, którą Saroo Brierley ujął w swoim międzynarodowym bestsellerze "Daleko od domu", napisało samo życie. Jej bohaterem uczynił lubiący płatać psikusy los, który tym razem okazał się wyjątkowo okrutny...
Pochodzący z ubogiej rodziny chłopiec zgubił się na stacji kolejowej, gdzie dorabiał. Zasnął w wagonie, z którego wysiadł kilka tysięcy kilometrów dalej, nie wiedząc, jak ma na nazwisko i skąd pochodzi. Zanim został adoptowany przez dobrze sytuowaną australijską rodzinę, otarł się m.in. o bezdomność i pedofilskie piekło na ulicach Kalkuty. Jego biologiczna matka przez lata żyła w przekonaniu, że syn umarł, a on, że nigdy nie spotka kobiety, która dała mu życie. Nowa rodzina dała mu bezwarunkową miłość i wsparcie, ale jako dorosły mężczyzna Saroo zrozumiał, że nie może nie spróbować odnaleźć swoich korzeni. Dysponując tylko mglistymi wspomnieniami, Facebookiem i aplikacją Google Earth, postanowił podjąć próbę dopełnienia poczucia własnego "ja".
Taki materiał to "oscarowy gotowiec" i to wyczuli bracia Weinstein, słynni producenci, którzy po kilku latach wielkich sukcesów mieli ostatnio na ceremoniach Amerykańskiej Akademii gorszy czas. Aby zbytnio nie przesłodzić wystarczająco emocjonalnie intensywnego wyciskacza łez, postawili na kilka nietypowych rozwiązań.
Za kamerą stanął debiutujący w pełnym metrażu reżyser, a pierwszą część filmu zrealizowano w języku hindi, z kamerą skupioną niemal wyłącznie na ośmioletnim naturszczyku. Te decyzje się sprawdziły. Garth Davis (znany ze świetnego serialu "Top of The lake" z Holly Hunter) uchronił ekran przed zalewem lukru, a ośmioletni Sunny Pawar okazał się objawieniem.
Druga część filmu, w której obserwujemy już profesjonalistów, płynnie spaja się z długim intro, a znani aktorzy wypadają w swoich rolach wiarygodnie, skromnie i poruszająco - szczególnie grający dorosłego Saroo Dev Patel i wcielająca się w jego matkę, ucharakteryzowana nie do poznania, Nicole Kidman. Nie dziwi operatorska nagroda na festiwalu Camerimage dla Greiga Frasera ("Zero dark thirty", "Łotr jeden") - "Lion..." jest nakręcony ze smakiem i wyczuciem, nie wykorzystuje tanich wizualnych chwytów, a jednocześnie obraz jest tu pełnoprawnym dramaturgicznym narzędziem. Z wyczuciem i empatią naświetla też temat adopcji i zwraca uwagę na ogromny kryzys dziecięcej bezdomności w Indiach - by te zagadnienia nie pozostały niezauważone przez media.
Bałam się tego, porównywanego często przez prasę ze "Slumdogiem..." filmu - ale pozytywnie mnie zaskoczył. Jest głębszy i bardziej kontemplacyjny niż hit Danny'ego Boyle'a, a ta subtelność buduje piękną ekranową wrażliwość. Jednocześnie zapewnia - bez obciachu! - porządną porcję kinowych wzruszeń, których wierny kinoman raz na jakiś czas szczerze łaknie. Dołóżmy do tego wyborne kreacje aktorskie plus stempelek "pisane przez życie" i dostajemy zestaw, jaki Amerykańska Akademia lubi najbardziej. O trafności oscarowych prognoz warto przekonać się na własne oczy.
Wszystkie komentarze