Choć właściwie tylko formalnie: w istocie jest to bardziej komedia obyczajowa, momentami zabawna, momentami uderzająca w całkiem poważne tony. W stylu przypomina tanie kino offowe. Zaś jej inteligencja nie bierze się stąd, że bohatera-mi są "jajogłowi" pracujący na prestiżowych nowojorskich uczelniach - nie ma takiego iunctim, a zresztą z ich środowiskowych zadęć i intelektualnych pretensjonalności nieźle się tu dworuje - ale z umiejętności poprowadzenia zygzakowatej fabuły i ujęcia w zwartą formę to, co łatwo mogłoby obrócić się w chaos. Tytułowa bohaterka chciałaby kontrolować swoje życie, życie jednak opiera się jej i zmusza do korygowania zamiarów - tytuł powinien właściwie brzmieć "Plany Maggie". Samej jednak reżyserce materia filmu ani na chwilę nie wymyka się z rąk.
Maggie (Gerwig), osoba specyficzna, nieco dziwaczna, ale racjonalnie myśląca, chce mieć dziecko (ale męża nie) a na dawce spermy wybiera szkolnego kolegę Guya (Fimmel), producenta domowych pikli. Ale w tym samym czasie poznaje Johna (Hawke), antropologa i początkującego pisarza, męża Geo-rgette (Moore), akademickiej gwiazdy, przyćmiewającej go zawodowo. Mijają dwa lata (UWAGA: SPOILER), Maggie i John są już razem, mają śliczne dziecko, ale nie wszystko w ich małżeństwie układa się tak, jakby Maggie sobie wymarzyła..
W jej głowie powstaje zatem kolejny plan, następuje kolejny zwrot akcji.. i to bynajmniej nie ostatni. I nie są one wcale tak łatwo przewidywalne. Owszem, "Plan.." na wyjściu podpiera się stereotypowymi postaciami (zimne jak lód intelektualistki czy egocentryczni artyści zaniedbujący rodzinne obowiązki) czy obiegowymi sytuacjami, ale potem wypina się na schematy i proponuje nieoczekiwane rozwiązania. A od strony emocjonalnej wydaje się prawdziwy, choć są to emocje mocno skomplikowane.
Wszyscy też uczestnicy tego wirującego miłosnego trójkąta są ludźmi niebanalnymi i ciekawymi - nawet ich ułomności potrafią intrygować. Wszyscy też zostali bardzo dobrze zagrani, co zawsze ważne, ale tu może szczególnie. Gdyż jeśli coś można filmowi zarzucić, to pewną mechaniczność intrygi, sztywność ruchów - bez żywego aktorstwa oglądalibyśmy tylko marionetki poruszane ręką reżyserki.
Podobny film - choć zapewne dowcipniejszy - mógłby nakręcić kiedyś Woody Allen. Jest lekki, nie stara się być przesadnie głęboki, ale i tak dotyka kwestii niemalże filozoficznej: zależności między przypadkiem a przeznaczeniem. Jest w nim świadomość, jak bardzo nasza kontrola nad losem jest iluzoryczna i jak trudno jest znaleźć swoje przeznaczenie w sytuacji, gdy życie oferuje znacznie większą ilość możliwości niż kiedyś. Może więc się tak bardzo nie napinać?
2 z 3
Sekretne życie zwierzaków domowych ****
USA 2016 (Secret life of pets). Reż. Chris Renaud, Yarrow Che-ney. Polski dubbing: Tomasz Borkowski (Max), Jakub Wieczo-rek (Duke), Agnieszka Mrozińska (Bridget), Paweł Krucz (Tuptuś), Aleksander Mikołajczak (Tybe-riusz), Zofia Zborowska (Chloe)
Familijna animacja na wesoło. Życie niesfornego teriera Maxa sypie się w gruzy, gdy jego właścicielka postanawia adoptować kolejnego psa. Duke jest wielki, niesforny i bezpośrednio zagraża komfortowej egzystencji nowojorskiego pupilka-jedynaka. W wyniku drobnej kłótni psy gubią się na spacerze. To ledwie początek ich niezwykłej przygody...
Żeby wrócić do domu Max i Duke będą musieli wejść w struktury gangu osieroconych zwierząt - byłych pupili, których właściciele zdecydowali się pozbyć. Podziemna organizacja jest wrogo nastawiona nie tylko do człowiekowatych, ale także do futrzaków (i nie tylko?) które cenią wygodę kanapy ponad trudy kanałowego getta. Na początku dwa psy ściągną na siebie ich gniew. Jednak z czasem okaże się, że dwa wrogie plemiona łączy więcej, niż mogłoby się wydawać. Podczas, gdy psiaki błąkają się po Nowym Jorku, ekipę poszukiwawczą skrzykuje też zakochana w Maxie pinczerka-sąsiadka. Inne kluczowe role odgrywają w filmie króliczek-gangster, wytatuowana świnia, otyła kocica i sparaliżowany basset emeryt.
"Zwierzaki..." mają bardzo prostą strukturę i przewidywalny finał, a także oczywisty morał. Sekret filmu kryje się w ultra-starannym dopracowaniu poszczególnych elementów. Bohaterowie są charakterni, mają własne, zabawne zwyczaje i powiedzonka.
Akcja świetnie wykorzystuje (animowaną) nowojorską przestrzeń i jej specyfikę. Interakcje między bohaterami, tak zwierzęcymi jak i ludzkimi, świadomie grają z utrwalonym w naszej świadomości stereotypami. Na drodze bohaterów nie brak komediowych mikro-kumulacji, ale i momentów wzruszeń.
Niedawno film przekroczył granicę 800 milionów dolarów światowego zarobku i obecnie jest na szóstym miejscu kasowych hitów bieżącego roku. Ten wielki sukces nie dziwi - film znanych z przygód Minionków Renauda i Cheneya to doskonale za-projektowany produkt, który wypełnia wszystkie zalecenia recepty na familijny hit. Jednocześnie zaskakuje pomysłowością, a do tego jest sympatyczny, zabawny, ciepły i ma ważne przesłanie, które podkreślają towarzyszące premierze akcje, zachęcające do adopcji zwierzaków ze schronisk. Choć film przypomina, że kiedy człowiek wychodzi do pracy zwierzaki wyczyniają masę głupot, po seansie "Zwierzaków..." mamy większą niż kiedykolwiek ochotę przygarnąć kolejnego kota - lub papużkę.
3 z 3
Siedmiu wspaniałych
USA 2016 (The Magnificent Seven). Reż. Antoine Fuqua. Aktorzy: Denzel Washington, Chris Pratt, Ethan Hawke, Vincent D'-Onofrio, Byung-hun Lee, Manuel Garcia-Rulfo, Martin Sensmeier
Remake remake, czyli z XVI-wiecznej Japonii na XIX-wieczny Dziki Zachód.
Ta filmowa wędrówka zaczęła się od "Siedmiu samurajów" Akiro Kurosawy z 1954 r., dzisiaj dość powszechnie uważanego za arcydzieło, ale początkowo w Japonii przyjętego dość chłodno. Ówczesną rezerwę krytyków można zrozumieć: nie był to typowy - a więc bardzo skonwencjonalizowany - "film samurajski", w których bohater był postacią nieskazitelną oraz niekwestionowanym mistrzem walki. Tu, wśród samurajów wynajętych przez chłopów do obrony ich wsi przed rabusiami, niektórzy bronią władali średnio, jeden za samuraja się tylko podawał, a jeden był bez przerwy pijany - to się nie mogło, wręcz nie miało prawa, podobać. Ale z czasem jego recepcja się zmieniła, a film okazał się szalenie wpływowy.
Nam, widzom współczesnym, pomysł kompletowania ekipy outsiderów do wykonania jakiejś arcytrudnej misji może wydawać się aż zbyt ograny - od filmów wojennych w rodzaju "Parszywej dwunastki", przez złodziejskie ("Ocean Eleven") aż po całkiem niedawny "Legion samobójców". W latach 50-ych, epoce bohaterów indywidualnych, był jednak całkiem świeży i nowatorski. Także sposób filmowania starć bitewnych przez Kurosawę, dający widzowi poczucie fizycznego w nich uczestnictwa, okazał się bardzo inspirujący. Nawet taki mistrz jak Steven Spielberg po "Szeregowcu Ryanie" się do bezpośredniego wpływu "Samurajów" przyznawał.
Oryginalna fabuła filmu stosunkowo łatwo dawała się wkomponować w konwencję westernu, z jego wyrazistym podziałem na Dobro i Zło i słabością instytucji prawa na Dzikim Zachodzie. Zaledwie w kilka lat później (1960) powstało więc "Siedmiu wspaniałych" Johna Sturgesa, późniejszego reżysera "Wielkiej ucieczki".
Sturges dokonał w opowieści ostrych skrótów (z 3 i pół godziny do 2 z hakiem) i przeniósł ją do meksykańskiej wioski, której mieszkańcy byli nękani przez bandę niejakiego Calvery. Sama fabuła była, jak poprzednio, niezwykle prosta, natomiast postacie tytułowych bohaterów zostały bardzo umiejętnie zróżnicowane i wyraziście nakreślone. Łączyła ich również mocna, kumplowska więź: niewiele powstało filmów, które mogły się z nim równać w oddaniu ducha męskiej przyjaźni.
Był też zrobiony z dużym poczuciem humoru, miał wdzięk, a zarazem zachował wzięte z japońskiego oryginału melancholijne zakończenie ("Tylko chłopi wygrali. My przegraliśmy. My zawsze przegrywamy"): cóż, obydwa filmy opowiadały o końcu pewnego świata i pewnego stylu życia... W głównej roli wystąpił Yul Brynner, a w obsadzie pojawili się m.in. Charles Bronson i niezbyt wówczas znany (ale od filmu już bardzo) Steve McQueen. "Siedmiu wspaniałych" uważany jest dzisiaj za klasyka gatunku, a do historii przeszedł obecny w nim motyw muzyczny, wykorzystany zresztą później w reklamie papierosów "Marlboro".
W tegorocznych "Siedmiu wspaniałych", w reżyserii Antoine Fuqua'y ("Dzień próby", "Bez litości") sam przebieg ekranowych wydarzeń pozostał niemal identyczny, ale w treści filmu wprowadzono kilka uwspółcześniających zmian.
Po pierwsze, głównym schwarz-charakterem nie jest po prostu herszt bandy oprychów, ale drapieżny i bezwzględny kapitalista (Peter Sarsgaard), właściciel kopalni złota, który próbuje przegonić mieszkańców miasteczka z ich ziemi.
Po drugie grupa ich obrońców jest niesłychanie zróżnicowana etnicznie: u Sturgesa wszyscy byli Biali, tu zaś na jej czele stoi czarnoskóry urzędnik sądowy (Denzel Washington), a oprócz irlandzkiego szulera i pijaka (Chris Pratt), straumatyzowanego weterana wojny (Ethan Hawke) i niedźwiedziowatego starego trapera (Vincent D'Onofrio) mamy Latynosa, Koreańczyka, a nawet Indianina. A więc multi-kulti w pełnej krasie, wielonarodowościowa Ameryka broni Białych przed Białymi.
Po trzecie - to już ustępstwo na rzecz współczesnego języka filmowego - końcowa konfrontacja prze-prowadzona jest z wielkim rozmachem inscenizacyjnym, z użyciem technik militarnych obecnych częściej w filmach wojennych, niż westernach.
I po czwarte, zgodnie z duchem czasów, ale i dzisiejszego kina, znacznie bardziej wyeksponowana jest rola kobieca. To owdowiała Emma (Haley Bennett) wynajmuje naszych rewolwerowców, a w jednej z ostatnich scen strzał z jej broni będzie miał decydujące znaczenie.
Film w zasadzie mógłby się nazywać "Ośmioro wspaniałych".
Co łączy wszystkie te trzy filmy to - między innymi - straceńcza postawa ich bohaterów: "Źli" mają tu zawsze znaczną przewagę liczebną, siły są nierówne, walka graniczy z samobójstwem. Nadaje to im z jednej strony romantyczny rys, z drugiej - każe pytać o motywacje.
U Kurosawy sprawa byłą prosta: samuraje musieli walczyć, bo tego wymagała od nich rola społeczna, ale w dwóch późniejszych westernach trzeba już było zdrowo kombinować. W każdym razie mit starcia Dawida z Goliatem okazał się bardzo żywotny.
Wszystkie komentarze