Im więcej gwiazdek (od 1 do 6) przy tytule, tym wyższa ocena krytyków "Gazety Co Jest Grane". Filmy wchodzą na ekrany olsztyńskich kin 18 grudnia 2015 r.
REKLAMA
1 z 3
Gwiezdne Wojny: Przebudzenie mocy *****
USA, 2015 (Star Wars: The Force Awakens). Reż. J.J. Abrams. Aktorzy: Daisy Ridley, John Boyega, Harrison Ford
Jeśli obawialiście się, jak wypadnie powrót do odległej galaktyki, to tym razem możecie odetchnąć. Moc jest z nami.
Powiem więcej: gdyby obejrzeć "Przebudzenie mocy" zaraz po "Powrocie Jedi", łatwo byłoby ulec wrażeniu, że powstało ono tuż po klasycznej trylogii. O tym, że upłynęło jednak 30 lat przypominamy sobie dopiero na widok Hana Solo z wiernym Chewiem. J.J. Abrams odrobił pracę domową, w sensie wyczucia konwencji i stylu tamtych filmów trudno było oczekiwać od niego więcej. Może nawet wczuł się aż za bardzo, bo scenariusz zbyt często wykorzystuje kluczowe motywy, głównie z "Nowej nadziei". O fabule lepiej zbyt wiele nie pisać. Na gruzach Imperium wyrósł Najwyższy Porządek, który do walki z Ruchem Oporu ma zastępy szturmowców, a dokonania Luke'a Skywalkera i Jedi traktuje się jak legendę, o której mało kto już pamięta.
Reżyserowi udało się wskrzesić ducha gwiezdnej sagi, sprawnie korzystając ze spuścizny George'a Lucasa i kina wielkiej przygody firmowanej nazwiskiem Stevena Spielberga. Kluczem jest wyważenie elementów: humoru z energią i dynamiczną akcją, co pozwala starszemu widzowi poczuć się znowu dzieckiem.
Dzieci z kolei pokochają pewnie droida BB-8. Dostajemy zarówno kosmiczne pościgi, jak i widowiskowe potyczki z udziałem X-wingów oraz pojedynki na miecze świetlne. A kiedy robi się zbyt patetycznie, atmosferę przełamuje niewymuszony żart i wracamy na właściwie tory.
Nie brakuje tu oczywiście zgrabnych odniesień, choć nawet widz nieobeznany z dawnymi przygodami Hana, Luke'a i Lei - już nie księżniczki a pani generał, powinien mieć frajdę z oglądania. Co prawda momentami tempo siada, parę scen spokojnie mogłoby pójść do kosza. Wybaczcie, ale mam również wrażenie, że filmowi dobrze zrobiłoby zmniejszenie udziału Harrisona Forda. Nie chodzi o to, że aktor jest już najzwyczajniej starszy i nie ma co udawać, że jego postać może tyle, co dekady temu, nawet jeśli dawne sztuczki wciąż działają. Ale pewne chwyty zbyt często powtarzane po prostu tracą swój urok.
Świeżość wnoszą młodzi aktorzy: John Boyega w roli nawróconego szturmowca Finna, Adam Driver jako zamaskowany przedstawiciel Ciemnej Strony, wreszcie Daisy Ridley. Jej dzielna zbieraczka złomu Ray daje nadzieję na przełamanie schematów męskiej dominacji. Abrams umiejętnie wprowadza do uniwersum nowych bohaterów (starzy zapewniają ciągłość całej historii), pozostawiając wiele pytań bez odpowiedzi. To oni wyznaczą kierunek dalszym losom galaktyki.
Helios, Multikino
2 z 3
Kim jest Michael ****
"Kim jest Michael", dramat, USA 2015, 100 min., reż. Justin Kelly, występują: James Franco, Zachary Quinto, Emma Roberts
Coming in.
James Franco tak bardzo lubi wcielać się w role homoseksualistów, że niektórzy twierdzą, iż próbuje w ten sposób przekazać coś światu. Niezliczone, pretensjonalne projekty artystyczne, jakich aktor podejmował się w ostatnich latach, sprawiły, że Franco stawał się coraz bardziej męczący. Główna rola w "Kim jest Michael" - jedna z lepszych w karierze aktora - stanowi jego odkupienie, choć część środowiska LGBT mocno się na niego za występ w filmie obraziła.
Pełnometrażowy debiut Justina Kelly'ego to dramat biograficzny, opowiadający historię Michaela Glatze'a - cenionego aktywisty gejowskiego, którego religijne nawrócenie doprowadziło do agresywnego wyrzeczenia się orientacji seksualnej i konwersji na heteroseksualizm. Mimo że Kelly jest gejem, a historia wydawać się może nieco absurdalna, twórca opowiada o przemianie protagonisty z zachowaniem sporej dozy obiektywizmu. Da się jednak wyczuć, że reżyser również nie wierzy i nie rozumie postępowania Glatze'a.
Niektórzy mogą narzekać na dość spokojne tempo i "telewizyjną jakość" filmu. Trudno z tym dyskutować, ale wyjątkowo dobry, zniuansowany Franco oraz sama - naprawdę godna poznania - historia skutecznie niwelują wady chropawego debiutu Kelly'ego.
Awangarda 2
3 z 3
Mandarynka ***
"Mandarynka", komedia, USA 2015, 85 min., reż. Sean Baker, występują: Kitana Kiki Rodriguez, Mya Taylor, Karren Karagulian, Mickey O'Hagan, Alla Tumanian, James Ransone
Spike Lee w LA.
To wigilia w Los Angeles, ale zapomnijcie o śniegu i Św. Mikołaju - na scenę wjeżdża transseksualna prostytutka Sin-Dee, która właśnie wyszła na wolność po czterech tygodniach spędzonych w więzieniu. Jej najlepsza przyjaciółka i koleżanka po fachu informuje zdruzgotaną bohaterkę, że chłopak i alfons Sin-Dee w jednym nie pościł przez ostatnie 28 dni... Co gorsza, chłopak zdradzał Sin-Dee ze zwykłą, normalną dziewczyną. Zraniona lwica postanawia dorwać laskę i doprowadzić do wielkiej konfrontacji.
"Mandarynka" to absolutna rewelacja ostatniego festiwalu w Sundance. Nigdy nie domyślilibyście się, że została w całości nakręcona... przy użyciu iPhone'a 5s! Wcielający się w zdradzającego Chestera James Ransone ("Sinister 2", parę odcinków "Prawa ulicy"), jeden z nielicznych prawdziwych aktorów w gronie występujących tu naturszczyków, przyznał, że grając w filmie Seana Bakera ("Gwiazdeczka") czuł, że upada naprawdę nisko. Niepotrzebnie, bo od strony technicznej amerykański komediodramat prezentuje się świetnie i być może otwiera najbardziej demokratyczny rozdział w historii kręcenia filmów.
Nieco gorzej jest z fabułą, którą dałoby się streścić w jednym zdaniu. Jak długo można podążać za bohaterkami tymi gorszymi ulicami LA i patrzeć jak wszyscy kłócą się ze wszystkimi, co w finale doprowadza do męczącej awantury rodem z "Trudnych spraw"? Zbawieniem "Mandarynki" są wcielające się w główne bohaterki - i zapewne bardziej będące po prostu sobą, niż grające - Kitana Kiki Rodriguez i Mya Taylor. Panie mają w sobie tyle podbijanej dubstepową ścieżką dźwiękową energii, że chociażby dla nich można dać tej niezależnej produkcji szansę. Choć to na pewno nie jest film dla każdego
Wszystkie komentarze