Prezentowane tytuły wchodzą na ekrany olsztyńskich kin 18 września. Im więcej gwiazdek (od 1 do 6) przy tytule, tym wyższa ocena krytyków ?Gazety Co Jest Grane?. Znak zapytania oznacza, że dystrybutor nie zdecydował się pokazać dziennikarzom filmu przed premierą.
REKLAMA
1 z 8
Anatomia zła ***
Polska 2015. Reż. Jacek Bromski. Aktorzy: Krzysztof Stroiński, Marcin Kowalczyk, Piotr Głowacki
Kino gatunkowe z pogranicza kryminału i thrillera.
Choć scenariusz filmu opowiada oryginalną historię, odnajdziemy w niej echa wydarzeń, którymi żyły media - jak zabójstwo gen. Papały czy oskarżenia wobec polskich żołnierzy po Nangar Khel. Wraz z urywkami newsów układają się w ponure tło sprawnie poprowadzonej intrygi o kulisach zamachu na "grubego psa", jak nazywa się tu komendanta CBŚ.
Po warunkowym wyjściu na wolność płatny zabójca Lulek, który liczył na spokojną emeryturę, otrzymuje od prokuratora propozycję nie do odrzucenia. Podając się za oficera kontrwywiadu, werbuje wydalonego z armii snajpera Staszka. Chłopak stał się kozłem ofiarnym nieudanej operacji w Afganistanie. Załamany tą sytuacją, wydaje się idealnym narzędziem. Dla niego to szansa na rehabilitację.
Mam pewien problem z "Anatomią zła". Z jednej strony, Jacek Bromski wydaje się czuć konwencję. Ma odpowiednie narzędzia do stworzenia rasowego thrillera i potrafi się nimi posługiwać, ma też do dyspozycji dobrych aktorów. Z drugiej, film niebezpiecznie balansuje na granicy groteski. Ba, parokrotnie ją przekracza, na co publiczność reaguje śmiechem raczej wbrew intencjom reżysera. I nie chodzi o nagromadzenie spisków ani skandali, z czego Bromski buduje filmową rzeczywistość. Trudno jednak kupić absurdalne dialogi.
Problemem są również fabularne nieścisłości i podporządkowywanie postaci potrzebom scenariusza zamiast psychologicznemu prawdopodobieństwu. Gorzej, że im bliżej finału, tym bardziej ta w zamierzeniu misterna i nawet interesująca intryga zaczyna się sypać. Zaś przesadne karykaturowanie polskiej sceny politycznej oddala widzów od "pewnych refleksji natury społecznej", na których twórcy tak zależało.
Helios
2 z 8
Czy naprawdę wierzysz? *
USA 2015 (Do You Believe?). Reż. Jon Gunn. Aktorzy: Mira Sorvino, Ted McGinley, Lee Majors, Cybil Shepherd
Szlachetna w intencjach, ale toporna w wykonaniu powiastka o chrześcijanach, którzy przeżywają duchowe nawrócenie.
Chrześcijańskie kino ma coraz większą publiczność w Polsce, ale w Stanach jest już bardzo mocną, odrębną gałęzią rynku. Czego dowodem choćby fakt, że w skromnym "Czy naprawdę wierzysz?" pojawiły się gwiazdy: Mira Sorvino w roli bezdomnej matki i w pierwszym momencie trudna do poznania Cybill Shepherd. Ale czy filmowi to pomogło?
Film Jona Gunna to umoralniająca powiastka o "dwunastu duszach", których drogi spotkały się "dzięki krzyżowi". Zrealizowane jest to niczym sprawny serial drugoligowej telewizji, zagrane z patetycznym przejęciem godnym manierycznie propagandowego scenariusza.
Szlachetność przesłania nie tłumaczy toporności wątków.
Helios
3 z 8
Everest ****
Wielka Brytania, USA, Islandia 2015. Reż. Baltasar Kormakur. Aktorzy: Jason Clarke, Josh Brolin, John Hawkes, Keira Knightly, Robin Wright, Jake Gyllenhaal
Rekonstrukcja tragicznej wyprawy himalaistycznej z 1996 roku.
Od strony wizualnej nic filmowi nie można zarzucić. Everest jest monumentalny, widoki - oszałamiające, i nie jest to wyłącznie zasługa samej natury, gdyż jakość zdjęć jest na miarę jej piękna. Być może właśnie tyle należy wymagać od obrazu kierowanego do Imaksów (w normalnym kinie dużo się straci). Ale stosując zwykłe filmowe kryteria - ludzkiego wymiaru dramatu, rysunku postaci, siły emocji itd. - jest to co najwyżej Giewont.
Ma się wrażenie, że napięcie mogło być znacznie większe (choć przyznajmy, że w ostatnim akcie dramatu go nie brakuje). Że mógłby być bardziej przejmujący, poruszający, dręczący.
Z czego to wynika? Może za dużo jest tu bohaterów? Mamy Roba (Clarke), organizatora tej komercyjnej wyprawy, człowieka wprawdzie rozsądnego i odpowiedzialnego, ale też mogącego popełnić niewłaściwą decyzję, źle oszacować siły i tempo. Mamy jego klientów: aroganckiego Teksańczyka (Brolin), miłego, nieśmiałego listonosza (Hawkes), z którym chyba najłatwiej się sympatyzuje, doświadczoną wspinaczkę z Japonii. Mamy rywala Roba, Scotta (zaskakująco skromna rola Gyllenhaala), rozrywkowego luzaka. I kobiety: koordynującą z bazy ekspedycję i matkującą jej uczestnikom Helen (Watson) oraz żony czekające w domach na powrót swoich mężów (Kightly, Wright). Nikt nie jest specjalnie wyeksponowany, panuje tu równouprawnienie, a w efekcie nasza uwaga jest rozproszona, nie wiadomo "za kim iść". Wszyscy też z konieczności naszkicowani są bardzo grubo i wszyscy są - emocjonalnie - jednakowo daleko. Może należało wybrać jednego z nich (np. Roba), skupić się na nim, przyjąć jego perspektywę?
A może tego rodzaju autentyczne wydarzenia nie są wbrew pozorom wdzięcznym materiałem filmowym? Trzeba trzymać się życia, a życie nie układa się według reguł scenariusza i w efekcie prawdziwość opłaca się chaosem. Może lepszy w takich przypadkach byłby paradokument w rodzaju "Czekając na Joe?" Może on pozwoliłby odpowiedzieć na pytanie - dlaczego tak się stało? Tu właściwie nie wiadomo, jaki jest udział błędu ludzkiego, czyjejś niedbałości czy sobkostwa (zagadkowa sprawa opróżnionych butli z tlenem), a jaki kwestii nieprzewidywalnych (jak gwałtowna zmiana pogody), wobec których nawet ewidentnie złe decyzje tracą na znaczeniu: do katastrofy doszłoby tak czy inaczej. A jaki wpływ na przebieg zdarzeń miało to, że uczestnikami fatalnej wyprawy byli głównie amatorzy? Everest pokazuje dobitnie, że himalaistyka to już nie jest romantyczna walka z górą samotnego wspinacza. Stała się biznesem, przedsięwzięciem niemal masowym - na pewnym etapie trasy panuje tu tłok jak na Krupówkach. Czy nie lepiej zostawić tę zabawę zawodowcom?
Helios, Multikino
4 z 8
Klub włóczykijów ****
Polska 2014. Reż. Tomasz Szafrański. Aktorzy: Bogdan Kalus, Tomasz Karolak, Wojciech Mecwaldowski
Filmowa przygoda na motywach książki Edmunda Niziurskiego, która - choć pachnie latami 90. - dla młodych widzów może być prawdziwym odkryciem.
Nie wiem, co czytają współczesne dzieciaki. Ja wśród wakacyjnych lektur z początków podstawówki zapamiętałem "Niewiarygodne przygody Marka Piegusa". Książki Edmunda Niziurskiego pochłaniało się dzięki potoczystej akcji, wciągającej intrydze z bohaterami, o których wystarczająco dużo mówiły same nazwiska (taki Wieńczysław Nieszczególny na przykład - przecież od razu wiadomo, że to przestępca), wreszcie humorowi i dialogom. Ducha tej prozy próbuje przywołać na ekranie reżyser Tomasz Szafrański. Efekt jest niezły, mimo że zwiastun nie wróżył raczej nic dobrego.
Szafrański inspiruje się powieścią "Klub włóczykijów". Opowiada o perypetiach przyjaciół Kornela i Maksa: nieoczekiwana wizyta wuja Dionizego, czarnej owcy rodziny Kiwajłłów, a właściwie obietnica odnalezienia skarbu ukrytego przez dziadka Hieronima, odkleja chłopców od ekranu komputera. Przed nimi kolejne zagadki pozostawione przez przodka, podróże i tajemnice. Tropem bohaterów ruszają równie przebiegli, co nieudaczni bandyci.
Zawieszenie akcji niejako w bezczasie, mimo oczywistych odnośników do współczesności, pozwoliło twórcom złożyć hołd Kinu Nowej Przygody (zapowiada to otwierająca film sekwencja włamania do muzeum w stylu Indiany Jonesa). Odkurzyli trącącą myszką konwencję kina młodzieżowego. Że to przepis niezmiennie sprawdzony, świadczy reakcja publiczności przyzwyczajonej przecież do rozrywki odwołującej się dziś do zupełnie innej wrażliwości, z nadmiarem bodźców.
Nawet jeśli w obrazku prostota czy wręcz przaśność "Klubu włóczykijów" trochę razi, szczególnie w kreacji czarnych charakterów (Karolak z Mecwaldowskim, który nie ma tu wiele do zagrania), przywodząc na myśl serialowe produkcje z lat 90. - jak "Wow", "Tajemnica Sagali" czy "Plecak pełen przygód". A młodym aktorom brakuje do duetu z "Podróży za jeden uśmiech".
Szafrański nie marnuje jednak potencjału pierwowzoru: wodzi widzów za nos - tak jak dziadek zza grobu wodzi bohaterów zaszyfrowanymi wskazówkami zapisanymi w swych notatkach. Sięga przy tym po różne rodzaje komizmu. Nad wszystkim unosi się nostalgiczna atmosfera czasów, kiedy dzieciaki spędzały godziny na podwórku, bawiły się na trzepaku czy grały w podchody, ubarwiając szarą rzeczywistość siłą wyobraźni. Za to reżyserowi chwała.
Helios, Multikino
5 z 8
Młodość *****
Włochy, Francja, Szwajcaria, Wielka Brytania 2015 (La giovinezza). Reż. Paolo Sorrentino. Aktorzy: Michael Caine, Harvey Keitel, Rachel Weisz, Paul Dano
Starość, czyli tragikomedia autora "Wielkiego piękna" o tym, jak starzeją się artyści (choć adres filmu jest oczywiście bardziej uniwersalny).
Jest ich tutaj dwóch, są przyjaciółmi od zarania dziejów i spędzają wspólnie wakacje w luksusowym hotelu-spa w Alpach. Obaj mają zupełnie odmienny stosunek do swoich artystycznych powinności. Fred (Caine) był słynnym angielskim kompozytorem i dyrygentem, ale zrezygnował z koncertowania, wszedł w rolę emeryta i konsekwentnie odmawia wysłannikowi Elżbiety II, zapraszającej go do występu na dworze królewskim. Mick (Keitel) jest wciąż aktywnym amerykańskim reżyserem, przygotowującym się do nakręcenia swojego ostatniego filmu-testamentu i spędzającym dni na (z reguły komicznych) dyskusjach z przywiezioną tu ekipą młodych scenarzystów, których entuzjazm i energię chce wampirycznie wykorzystać.
Choć jednak konfrontacje postaw w szwajcarskich uzdrowiskach mają długą tradycję, obaj starsi panowie tej zasadniczej kwestii (spasować czy zakończyć karierę mocnym akordem) nie omawiają, skupiając się w swoich rozmowach na sprawach bardziej trywialnych jak problemy z prostatą oraz pamięcią. Otacza ich tłum ekscentrycznych postaci (szkoła Felliniego), jak np. roztyty do niemożliwości Maradona, zaś z ważniejszych dla treści filmu osób warto wymienić przybyłą z niezaplanowaną wizytą córkę Freda (Weisz), hollywoodzkiego gwiazdora (Dano), który stał się niewolnikiem zagranej niegdyś roli Robota (pomysł wzięty z "Birdmana") oraz aktorkę-weterankę (Fonda), którą Mick chciałby zatrudnić w swoim filmie.
Jak to zwykle u Sorrentino, fabuła jest szkicowa, właściwie nieistotna (kto więc uważa, że bez historii nie ma kina, niech się trzyma od "Młodości" z daleka), ważny jest styl. Bujny, rozbuchany wizualnie, czasem graniczący z efekciarstwem i nadmiernie ornamentacyjny, ale momentami imponujący: jest tu przynajmniej kilka scen, które powalają na ziemię. Dużą rolę odgrywa też muzyka - co niezaskakujące, biorąc pod uwagę profesję głównego bohatera. Dla mnie jednak najcenniejsze jest to, że Sorrentino traktuje temat starości w swój własny, oryginalny sposób. Nie popada też z jednej strony w ponurą konwencję filmu-życiowego rozrachunku, a z drugiej - w niesmaczny idiotyzm komedii geriatrycznych, produkowanych ostatnio w Stanach. Znajdujemy się gdzieś pośrodku. "Młodość" jest zabawna, dużo w niej absurdalnego humoru, ale mamy tu też rozważania całkiem serio: o potrzebie znalezienia harmonii, załatwienia prywatnych zaległości, bez czego jest się skazanym na emocjonalny paraliż, a nawet spokojne trwanie jest niemożliwe. Nie sposób pominąć aktorów: są to najwybitniejsze kreacje zarówno Caine'a, jak i Keitela od niepamiętnych lat, a i reszta obsady spisuje się pierwszorzędnie. Nie jest to film klasy "Wielkiego piękna", nie ma jego brawurowej energii i dynamizmu, wydaje się przy nim rozlazły (i sentymentalny, co jednak niekoniecznie musi być wadą), po Cannes słyszałem opinie, że nieudany, ale więcej takich nieudanych filmów chciałbym oglądać.
Multikino
6 z 8
Więzień labiryntu: Próby ognia (?)
USA 2015 (Maze Runner: The Scorch Trials). Reż. Wes Ball. Aktorzy: Dylan O'Brien, Ki Hong Lee, Kaya Scodelario, Aidan Gillen
Ekranizacja drugiej części popularnej trylogii Jamesa Dashnera.
Znani fanom poprzedniego filmu Streferzy - walczący z potężną organizacją "Dreszcz" - po ucieczce z labiryntu trafiają do podziemnego bunkra. Tam poznają Jansona (Gillen), przywódcę bazy, który twierdzi, że świat znajduje się na skraju zagłady i wysyła bohaterów na badania. W dobre intencje Jansona nie wierzy jednak zwłaszcza Thomas (O?Brien), więc razem z kolegami szykuje ucieczkę.
Pierwsza część ?Więźnia labiryntu? okazała się hitem i zarobiła 340 mln dolarów. Druga - już na początek blisko 30 mln.
Helios, Multikino
7 z 8
Wydarzenia specjalne w Heliosie
Kino konesera: Eskorta ***
USA, Francja 2015 (The Homesman). Reż. Tommy Lee Jones. Aktorzy: Tommy Lee Jones, Hilary Swank, Meryl Streep, Grace Gummer, Miranda Otto
Western Tommy'ego Lee Jonesa o kobietach. Tylko dlaczego reżyser - i aktor - patrzy na nie z góry?
Jeśli wierzyć reżyserowi, Ameryka z połowy XIX wieku, zwłaszcza Nebraska, to miejsce nie do dla kobiet, które są notorycznie gwałcone, tracą dzieci i wpadają w obłęd.
Trzy takie szalone bohaterki mają przebyć kilkutygodniową drogę, żeby uratować je mogła nie kto inny, tylko Meryl Streep. A przewieźć postanawia je ta czwarta (Swank) - samotna, niezależna, zbyt często mówiąca mężczyznom: "A może byś się ze mną ożenił?". Bo przecież i ta szlachetna, typowa stara panna, potrzebuje faceta. Kto może zagrać rolę egoistycznego gbura, który przemienia się w szlachetnego wrażliwca, jeśli nie sam reżyser?
To oczywiście szlachetne, że ubrana w szaty westernu "Eskorta" na pierwszym planie stawia nie męskich herosów, ale kobiety. Pytanie tylko, czy ich obraz nie okazuje się mimo wszystko podszyty męską szowinistyczną wyższością? W gruncie rzeczy przecież bohaterki są od początku do końca określone: to grany przez Jonesa mężczyzna zmienia się i dorasta. On jednak, przyznaję, interesuje mnie w filmie najmniej. Gorzej, że na kobietach tak słabo skupia się sam reżyser.
"Nie da się ukryć, że podskórnym tematem filmu jest amerykański imperializm, zachodnia ekspansja pod hasłem Boskiego Przeznaczenia, o którym uczą się w amerykańskich szkołach dzieci" - opowiadał w Cannes Tommy Lee Jones, odpowiadając na zarzuty o wykrzywiony obraz Paunisów, którzy pojawiają się w jednej ze scen po to, by głównych bohaterów ograbić albo zabić. Takich ambitnych założeń było w przypadku "Eskorty" najwyraźniej całkiem sporo. Tylko z przełożeniem ich na ekran jakoś nie wyszło.
Helios, 23 września, godz. 19
Kultura dostępna: Hardkor Disko ****
Polska 2014. Reż. Krzysztof Skonieczny. Aktorzy: Marcin Kowalczyk, Jaśmina Polak, Agnieszka Wosinska, Janusz Chabior, Krzysztof Skonieczny
Świetny debiut? To fakt. Genialnie promowany teledyskiem o "kanapkach z hajsem" Mistera D., znaczy Masłowskiej? Też prawda. Ale "Hardkor Disko" zrobiony przez autora znakomitych teledysków to przede wszystkim imponujące, bezkompromisowe, profesjonalne i napędzane offową energią kino, które kropki nie stawia, ale sieje ferment. Skutecznie.
Spojrzenie ma chmurne, magnetyczne, faustowskie. W jego oczach, którymi zachwyca się Ola (błyskotliwy debiut ekranowy Jaśminy Polak), szaleństwo przegryza się z melancholią. Nie ma pieniędzy, nie wiadomo gdzie śpi, czy mieszka w Warszawie czy może w innej, ledwie przypominającej stolicę przestrzeni rzeczywistej tylko na pozór. Czy on zresztą, jak to miasto, w ogóle istnieje?
Przy sobie Marcin (grający go Marcin Kowalczyk po sukcesie "Jesteś bogiem" bardzo starannie dobiera role) nosi wyłącznie tajemniczy plecak i nóż. Z nożem w kieszeni próbuje też dostać się do luksusowego apartamentu państwa Wróblewskich, ale najpierw poznaje ich córkę. Ola, wychowywana w zamożnym domu, który nie wie, co to pruderia, żadnych kompleksów mieć nie może. Goni za adrenaliną, łapie ekstazę za ekstazą. Ma być "intensywnie" i "dopierdalać zmysły": odurza się imprezami, lubi narkotyczno-alkoholowe ciągi i ostry seks, ale lubi też wegetariańską sałatę z idealnie dobraną porcją warzyw (kebab po pijaku przecież się nie liczy).
Wróblewscy tworzą zresztą współczesną wersję domu Młodziaków z "Ferdydurke": wszystko akceptują, nic ich nie szokuje, a przecież w tym zastępowaniu minionej młodości "nowoczesnością" przeraźliwie są smutni. Ona (Agnieszka Wosińska) to scenografka w teatrze, on (Chabior) - architekt dla kasy, więc oboje spędzają życie głównie na dbaniu o zewnętrzną formę: ich schludny, dopieszczony w detalach apartament przypomina pachnące środkami do czystości muzeum współczesnego designu. Marcin, który pojawia się tu z głupia frant, właśnie dlatego zostaje szybko "zaadaptowany", bo do luksusowych wnętrz nie pasuje. Jest enigmą, zwierzęcym instynktem, życiem. Nikt nic o nim nie wie, a Wróblewscy wiedzą o sobie aż za dużo. Wszyscy więc w jego obecności chcą się ogrzać.
Marcin ani przez chwilę nie daje się nikomu nagiąć. Może jest mordercą, który nożem z tylnej kieszeni wypatroszy wszystkich i rozda flaki ubogim. Może przyszedł z innego (Nietzscheańskiego?) świata i w tej rzeczywistości zgranych ról i zużytych masek chce zrobić jakiś wyłom, wzniecić ogień, podrzucić bombę. A może to w gruncie rzeczy wyrośnięta dziś nieco, mała dziewczynka z powracających w filmie, domowych nagrań wideo, która w innej skórze, innej płci wystawia właśnie słony rachunek za brak miłości?
Krzysztof Skonieczny to piekielnie zdolna bestia: widać, że lat spędzonych na robieniu rewelacyjnych teledysków (m.in. dla Brodki, Nosowskiej, Kazika czy Dr Misio) nie zmarnował. W "Hardkor Disko" - ze świecą szukać w polskim kinie takich przykładów - nie chodzi bowiem o mniej lub bardziej ładne opowiadanie historii: to kino, w którym wreszcie ktoś myśli obrazem i dźwiękiem, najważniejsze sensy rozsypuje w samej tkance filmowej (brawa dla operatora Kacpera Fertacza i dźwiękowca Bartosza Putkiewicza), doskonale wykorzystuje muzykę i piosenki. Nie, nie jest to - jak chcą złośliwi - półtoragodzinny klip: to kino z krwi i kości, które nie naśladuje świata, ale tworzy na poły rzeczywisty, na poły halucynogenny, audiowizualny mikrokosmos. Z godnym podziwu warsztatem i zarazem ostrą, przekorną, offową energią: kiedyś, wiele lat temu, miał ją "Zabij ich wszystkich" Wojcieszka.
Wypadałoby jednak dać Skoniecznemu lekcje z PR-u: zrobić tak wieloznaczny, zniuansowany film i zarazem opowiadać o nim w sposób tak dosłownie jednoznaczny - to niemal zbrodnia. Przeczytałem więc, że w "Hardkor Disko" reżyser chciał pytać, czy na dzisiejsze pokolenie dwudziestoparolatków większy wpływ miał "komunizm i stan wojenny" czy może "kapitalizm" i "drapieżny dobrobyt", że chciał opowiadać o "upadku wartości" i "dezorientacji moralnej", generacji niezdolnej do bunt i cechującej się "hedonizmem, agresją, autodestrukcją, konsumpcjonizmem i nadwrażliwością". A wszystko według reguł antycznej tragedii, z katharsis, ale bez happy endu.
Szczęście, że sam film jest od tego wszystkiego mądrzejszy: nie ma tu ani publicystyki á la Wojcieszek, ani chowania się za "hipsterską" formą jak u Rosłaniec. Widzowie z alergią na moralistyczne kazania i tanią satyrę mogą odetchnąć. Film Skoniecznego to labirynt, perfekcyjnie skrojony, wyraźnie - chwilami zbyt wyraźnie - wzorowany na reżyserach-mistrzach (od "Krótkiego filmu o zabijaniu" Kieślowskiego przez "Funny Games" Hanekego aż po Bruno Dumonta i obrazy von Triera, by wymienić najważniejszych).
Tyle że to kinowy labirynt, który jednych zachwyci, a innych pozostawi z uczuciem niedosytu. Bo Skonieczny daje szkielet, który wypełnić trzeba po swojemu, niejako stworzyć sobie w głowie "własny" film. Szkicowość właśnie (świat, który oglądamy, w pewnym sensie stoi w miejscu, nie rozwija się) powoduje, że nie jest "Hardkor Disko" kinem spełnionym - reżyser balansuje nieustannie na cieniutkiej granicy między zgrabnym unikiem, szlachetnym artystostwem i mocną przypowieścią o współczesności, która szuka własnego pomysłu na spełnienie ("Szukam" - mówi o sobie Marcin), ale podkrada tylko pomysły innych (imprezowy chaos, wykwintna stabilizacja, zabójstwo).
Z drugiej strony wolę enigmatyczność Skoniecznego niż gadulstwo tych, którzy wiedzą wszystko. I wciąż zastanawiam się, dlaczego grany przez reżysera sąsiad-dresiarz wycofał się, gdy tylko głównemu bohaterowi spojrzał w oczy. Z jakiej rzeczywistości ten chłopak z nożem w kieszeni pochodzi. Czy wymierza karę za nadmiar "hajsu", wypasione fury i szklane szyby, a może za pozory, za życie bez śladu cierpienia albo dla zgrywy, adrenaliny. Lub może bez żadnego powodu? W tym sadystycznym wywracaniu porządku można by mu nawet kibicować, gdyby nie to, że bohater na wszystko patrzy z góry. A mędrcem, Bogiem (względnie Antychrystem) i buntownikiem jest być może tylko w swoich oczach.
Helios, 24 września, godz. 19. Wstęp tylko 10 zł.
8 z 8
Wydarzenia specjalne w Multikinie
Kocham kino: Król życia
Przedpremierowy pokaz komedii Jerzego Zielińskiego.
Edwarda wszystko denerwuje. Jest złośliwy dla żony, niecierpliwy dla córki, prawie nie ma czasu dla swego starego ojca. Któregoś dnia ulega groźnemu wypadkowi. W wyniku niespodziewanych zdarzeń porzuca swoje dotychczasowe życie, by na nowo odkryć żonę, córkę i otaczający go świat. Zaczyna być szczęśliwy i dostrzegać ludzi i rzeczy, które przecież ciągle go otaczały.
Multikino, 21 września, godz. 19.
Wystawa na ekranie: Dziewczyna z perłą
To prezentacja kolekcji najwybitniejszych artystów malarstwa z najważniejszych muzeów na całym świecie.
Multikino, 21 września, godz. 19
Transmisja opery: Romeo i Julia
To otwarcie sezonu 2015/2016 w Royal Opera House w Londynie.
Wszystkie komentarze