W powojennej historii miasta i okolic ogień trawił znane budynki, ważne miejsca pracy, a nierzadko odbierał też życie. Poświęceniu strażaków zawdzięczamy ocalenie przed totalnym zniszczeniem wielu cennych budowli. Ale bywało i tak, że pożary kończyły się tragicznie. Niektóre z tych wydarzeń wciąż są żywe w pamięci mieszkańców, o innych pamiętają już tylko nieliczni.
Są w tej historii również pożary niezwykle tajemnicze, o których swego czasu społeczeństwo nie miało prawa wiedzieć, a do dziś pamiętają o nich tylko gaszący je niegdyś strażacy.
Coraz mnie osób pamięta, że w miejscu gdzie obecnie stoi Centrum Handlowe Alfa (na zdjęciu ul. Fabryczna zanim w 2005 r. powstała galeria), pod koniec XIX wieku powstała fabryka zapałek. Zakład, który aż do wybuchu II wojny światowej należał do rodziny Ladendorffów, rocznie produkował dziesiątki milionów zapałek. Po 1945 r. przedsiębiorstwo zostało przemianowane na Państwową Fabrykę Zapałek. Produkcja trwała jeszcze trzy lata. Rok przed likwidacją fabryki miał w niej miejsce wypadek, przez który o mały włos cały obiekt wyleciałby w powietrze.
Był 27 marca 1947 r., kiedy jedna z kobiet pracujących w fabryce wyjmując żelazną kasetę z zapałkami w liczbie 18 tys. sztuk niechcący potarła nim o główkę luźno leżącej zapałki. Od jednej zapałki po chwili ogniem zajęła się cała kaseta zapałek, a od niej zaczęły zapalać się wszystkie pozostałe kasety w magazynie. Ogień następnie przeniósł się do hali, gdzie znajdował się automat wypełniony łatwopalnymi drewienkami. Gryzący dym sprawił, że załoga początkowo wpadła w panikę, ale jeden z robotników (S. Drozdowicz) zachował nerwy i natychmiast zaczął ewakuować ludzi z płonących pomieszczeń, z czego dwie osoby ratowały się przez okno.
Gdy wszyscy pracownicy byli już bezpieczni, Drozdowicz razem z panią Laśkiewicz zaczęli gasić palące się zapałki lejąc na nie wodę z wiader. Kilka minut później dołączyła do nich miejska straż pożarna, która pod dowództwem chorążego W. Klimaszewskiego natychmiast uruchomiła fabryczne gaśnice i motopompę. Dziesięć minut później sytuacja była opanowana. Fabryka nie uległa zniszczeniu. Ogień strawił 92 kasety o wartości około 100 tys. ówczesnych złotych i uszkodził wielki automat, służący do produkcji zapałek. Jedna z pracownic miała poważnie poparzoną rękę.
Fot. Tomasz Waszczuk / AG
Łańsk w czasach PRL-u był miejscem pilnie strzeżonym, a wstęp do niego mieli jedynie przedstawiciele ówczesnej władzy i to tylko najwyższego szczebla. Dla ogółu społeczeństwa rządowy ośrodek przez kilkadziesiąt lat był niedostępny. Dla zwykłych, szarych obywateli niedostępna była również wiedza o tym, co się w nim dzieje, a jeśli już ktoś coś zobaczył, bądź tego i owego się dowiedział, to nie powinien był o tym mówić na zewnątrz, zwłaszcza jeśli był świadkiem pożaru, który wybuchł 18 sierpnia 1966 r.
Dla Stanisława Mikulaka, oficera pożarnictwa z blisko 60-letnim doświadczeniem, pożar głównej rezydencji w Łańsku, pozostaje wciąż najtajniejszym wydarzeniem z lat jego pracy.
Był czwartek rano, zapowiadała się ładna pogoda, wydawało się, że cały dzień spędzi w pracy w biurze. Tymczasem około godz. 9 zadzwonił oficer dyżurny z informacją o pożarze lasu w rejonie Smolnik (Łańska). - Wyjeżdżam natychmiast z mjr. Julianem Dryją, komendantem straży pożarnych w mieście i powiecie. Zaraz za miastem widzimy potężny słup ciemno-szarego dymu. Mamy wątpliwości czy to pożar iglastego lasu, bo on daje bardzo ciemny dym - opowiada strażak. - Skręcamy na Łańsk za jakąś jednostką straży, dojeżdżamy do słynnego Łańska. Brama otwarta na oścież.
Mikulak wspomina, że na miejscu zobaczył trzcinowy dach głównej rezydencji, który płonął jak przysłowiowa zapałka. Strażacy do gaszenia pożaru brali wodę z jeziora. - Gdy skończyliśmy akcję mieliśmy wszystko utrzymać w tajemnicy. Do Olsztyna wróciliśmy bez żadnych notatek, wszystko nam zabrano. Tam już czekał oficer ze Służby Bezpieczeństwa, by mnie przesłuchać, co w tym Łańsku się stało i dlaczego.
Po tym pożarze dach rezydencji został pokryty eternitem, a stosunkowo niedawno, bo dopiero w ubiegłym 10-leciu, odtworzono jego dawne, trzcinowe poszycie.
Obiekty dawnego imperium płonęły też już po transformacji ustrojowej.
Fot. Tomasz Waszczuk / AG
Najbardziej szkoda pochodzącego z lat. 50. XX wieku słynnego domku myśliwskiego na peryferiach Łańska, w którym po polowaniach biesiadowali komunistyczni dygnitarze z Gomułką i Breżniewem na czele. Willa spłonęła w połowie czerwca 2008 r. Została podpalona. W akcji gaszenia brało udział sześć jednostek straży z Olsztynka i Olsztyna. Jeszcze następnego dnia na pogorzelisko w środku lasu została zrzucona woda z samolotu ratowniczego. - Była akurat susza - mówi zastępca leśniczego z Nadleśnictwa Nowe Ramuki Grzegorz Wanat. - Płonąca drewniana konstrukcja domku była nie do uratowania.
Jako pierwsi willę zaczęli ratować leśnicy z rodzinami. - Kiedy przyjechaliśmy na miejsce, zajmowała się już ściółka leśna i drzewa - wspominał st. kapitan Robert Fliciński z Komendy Wojewódzkiej Straży Pożarnej w Olsztynie. - Gdyby pożaru dłużej nikt nie zauważył, skutki mogłyby być tragiczne. Ogień po koronach drzew mógł się przenieść błyskawicznie na resztę lasu.
Jedyne, co udało się ocalić, to pokaźnej wielkości kamienne koło młyńskie, które stało na zewnątrz i służyło gościom domku za stół. Leśnicy wykopali je i zabrali w inne miejsce.
Fot. Tomasz Waszczuk / AG
Pierwszy potężny pożar starego ratusza kroniki odnotowały w 1621 r. Budowla, choć zostały po niej wtedy jedynie grube ceglane mury, w ciągu kilku lat została odbudowana. Następny pożar wybuchł w 1942 r, kiedy to razem z dachem nad południowym skrzydłem spłonęła wieża zegarowa. Stary ratusz w ogniu stanął też w 1945 roku, a podłożyli go żołnierze Armii Czerwonej, odbijający miasto z rąk Niemców.
W czasach powojennych niszczycielski żywioł również nie miał litości dla zabytku w samym sercu olsztyńskiej starówki. Po raz czwarty zaatakował 7 listopada 1968 r. Budynek zajmowała już wtedy Wojewódzka Biblioteka Publiczna, ale w pomieszczeniach na poddaszu mieszkali jeszcze ludzie.
Fot. Wacław Kapusto
O godz. 10.47 strażacy dostali wiadomość, że pożar wybuchł w mieszkaniu na strychu i stamtąd szybko przeniósł się na główne gotyckie skrzydło budynku. W akcji uczestniczyło 16 samochodowych jednostek straży pożarnej. Niestety, spaliły się oba dachy, zarówno południowego, jak i zachodniego skrzydła. - Zaraz po jego ugaszeniu praca strażaków skupiła się przede wszystkim na zabezpieczeniu budynku przed dalszą dewastacją - opowiada dr Jerzy Sikorski, który opisal dzieje Starego Ratusza. - W bibliotece znajdowało się 70 tys. różnych książek i czasopism. Choć żaden egzemplarz się nie spalił, to zostały one zalane dużą ilością wody w trakcie akcji ratowniczej. Ale uskarżano się, że trochę książek zginęło. Prawdopodobnie zabrali je gapie.
Czy wiemy, co było bezpośrednią przyczyną tego pożaru? Stanisław Piechocki w wydanej w 2005 r. książce "Olsztyn nie tylko magiczny" napisał, że pożar powstał "od nie wyłączonego żelazka elektrycznego, pozostawionego przez lokatorkę pokoju mieszkalnego na poddaszu".
Fot. Wacław Kapusto
Fot. Wacław Kapusto
Fot. Wacław Kapusto
Zdjęcia pożaru i zgodę na ich publikację otrzymaliśmy od Pana Wacława Kapusto.
W niedzielę 25 stycznia 1976 r. strażacy odnotowali jeden z największych pożarów w okresie powojennym w naszym województwie, a w akcji gaśniczej uczestniczyli strażacy nie tylko z Olsztyna, w sumie było ich około 200.
W godzinach rannych, gdy pogoda była pochmurna i mglista, przechodnie zauważyli nad dachem gmachu olsztyńskich sądów na rogu ul. Dąbrowszczaków i ul. Zwycięstwa (obecnie al. Piłsudskiego) wydobywające się języki ognia. Płonęło już poddasze budynku i znajdujące się tam pomieszczenia biurowe.
Fot. Stanisław Drozda
Jednym ze świadków tego zdarzenia był Stanisław Drozda. - Wszystko widziałem z okien kamienicy przy ul. Dąbrowszczaków 1/8 - wspomina. - Rano obudził mnie ojczym i powiedział, że sąd się pali. Wyjrzałem i faktycznie ogień dobywał się z poddasza. Pierwsze jednostki straży pożarnej przyjechały może po pół godzinie.
Pan Stanisław sięgnął po aparat fotograficzny. - Do dziś zostało mi kilka. Zdjęcia robiłem też później, w czasie odbudowy gmachu - dodaje.
- Gdy przyjechałem na miejsce było już tam kilka wozów pożarniczych z olsztyńskiej straży. Strażacy prowadzili natarcie na poddasze po klatce schodowej od strony aresztu śledczego - opowiada Stanisław Mikulak. - Akcja była jednak mało skuteczna, ponieważ ciśnienie w hydrantach było niskie i woda z nich nie wystarczała na zasilenie beczkowozów.
Mimo tych przeszkód około południa strażakom udało się powstrzymać dalsze rozprzestrzenianie się pożaru. Ale zanim to się stało przeżyli naprawdę dramatyczne wydarzenia. Złamała się bardzo potrzebna w akcji drabina mechaniczna ZIS 151 i to w momencie, gdy stał na niej strażak. - Gdy kończyliśmy zasadnicze działania zaczęło się już ściemniać, byliśmy niesamowicie zmęczeni psychicznie i fizycznie - dodaje na koniec Mikulak.
Zabytkowy budynek sądu udało się uratować, ale odbudowano go w taki sposób, że stracił wszystko co cenne w swoim wyglądzie. Niestety, nadziei na to, że odzyska swój dawny wygląd nie daje również obecna, trwająca właśnie, przebudowa.
Fot. Stanisław Drozda
Jeszcze 35 lat temu niedaleko dzisiejszej hali targowej Zatorzanka było tylko targowisko i słynny wielobranżowy pawilon handlowy "Ludwik". Był to duży sklep z gospodarstwem domowym, artykułami chemicznymi (farbami, rozpuszczalnikami itp.) oraz galanterią porcelanową i szklaną.
Tymczasem w niedzielę wielkanocną 26 marca 1978 r. wybuchł w nim tak poważny pożar, że w gaszeniu udział wzięły wszystkie strażackie wozy bojowe jakie były w Olsztynie, a dołączyły do nich jeszcze te z sąsiadujących z miastem jednostek ochotniczych. W świąteczne przedpołudnie sygnały samochodów strażackich, które jechały na ratunek "Ludwikowi", było słychać niemal w całym Olsztynie. - Sytuacja była bardzo trudna, bo brakowało wody, były też incydenty związane z kradzieżą towarów - wspomina Stanisław Mikulak. - Poprosiłem o przysłanie trzech ciężkich samochodów gaśniczych z Lidzbarka, Ostródy i Szczytna.
Opowiada, że w pewnym momencie sytuacja wyglądała dramatycznie. Chociaż "Ludwik" palił się w najlepsze, ulice wokół były zablokowane przez gapiów. - Zażądałem więc kategorycznie od dowódcy Milicji Obywatelskiej zrobienia porządku na ulicy i poprosiłem o sprawne przyjęcie zdążających do akcji ciężkich wozów gaśniczych - dodaje strażak. - Po około 30 minutach samochody były na miejscu, dzięki czemu udało nam się szybko ugasić pożar.
"Ludwik" spalił się jednak doszczętnie, w jego miejsce powstał nowy blaszak, który stoi do dziś, choć po "Ludwiku" zostało już tylko wspomnienie.
Kwadrans po godz. 9 w czwartek 12 grudnia 1991 r. jeden z lokatorów dziesięciopiętrowego wieżowca przy ul. Żołnierskiej 12b poinformował pogotowie gazowe, że w budynku ulatnia się gaz. Dziesięć minut później ekipa remontowa z gazowni była na miejscu. Gdy trzej pracownicy wchodzili do piwnicy, jeden z nich zapalił światło. Ten błąd spowodował wybuch. Była godz. 9.30.
Potężna siła wyrwała część ścian budynku i zniszczyła całkowicie trzy mieszkania na parterze (na zdjęciu miejsce, gdzie doszło do wybuchu). W jednym z nich mieszkało małżeństwo emerytów. Obydwoje zginęli na miejscu. Pogotowie ratunkowe zabrało do szpitala trzech pracowników gazowni oraz jedną z lokatorek. Dwóch gazowników nie udało się uratować. Siła eksplozji była tak mocna, że nawet na wyższych piętrach powypadały szyby, a na schodach oraz w promieniu kilkudziesięciu metrów od bloku porozrzucane leżały kawałki mebli, naczyń, ubrania.
W akcji ratowniczej uczestniczyło 15 sekcji straży pożarnej. Strażacy ewakuowali z budynku wszystkich mieszkańców. Bez dachu nad głową pozostały 83 rodziny, wielu ludzi straciło dorobek całego życia. Eksperci ustalili, że przyczyną wybuchu była nieszczelność instalacji gazowej prawdopodobnie na przyłączu do budynku. Nie stwierdzono jednak ostatecznie, czy zawór mógł zostać celowo przez kogoś uszkodzony. Świadkowie byli zgodni, że ofiar śmiertelnych mogło być znacznie więcej, gdyby wybuch nastąpił o innej porze. Kiedy doszło do tragedii, większość lokatorów była bowiem poza domem.
Blok przy ul. Żołnierskiej 12b nie różni się niczym od pozostałych stojących obok. Niektórzy jego lokatorzy w rozmowie z "Gazetą" wspominają, że po powrocie do domu jeszcze przez długi czas obawiali się, czy budynek przypadkiem się nie zawali.
Fot. Przemysław Skrzydło / Agencja Gazeta
W nocy 9 grudnia 2002 r. o godz. 22.03 czujka dymu wykryła pożar w znanym zakładzie mebli tapicerowanych Mebelplast w Kieźlinach pod Olsztynem. Grzegorz Matczyński, ówczesny komendant miejski Państwowej Straży Pożarnej w Olsztynie, po latach otwarcie mówi, że był to pożar, który okazał się jednym z najtrudniejszych w jego życiu zawodowym.
Przejął dowodzenie akcją o godz. 23.40. Wspomina, że pożar od początku rozwijał się gwałtownie. Na domiar złego na zewnątrz panowała bardzo niska temperatura, było -17 st. C. Pobliski hydrant był zamarznięty, a nie było też możliwości brania wody z rzeki, odległej o prawie 500 metrów, i z małego stawu niedaleko, bo był skuty lodem. W rezultacie mimo wysiłku 60 zawodowych strażaków i 59 ze straży ochotniczej prawie doszczętnie spłonął obiekt o powierzchni 5,2 tys. metrów kw.
Kiedy rano pod zakład zaczęli się schodzić pracownicy, nie mogli uwierzyć, że ich miejsce pracy już nie istnieje. - Nie mogłem uwierzyć, że fabryka się pali. Myślałem, że to jakiś żart - mówił wówczas jeden z nich "Gazecie".
Po pożarze zaczęło się szukanie winnych. - Rozpoczęła się "nagonka", która wskazywała straż pożarną, a szczególnie mnie jako osobę winną takiego finału akcji - opowiada Matczyński. - Fakty - że zakład od lat nie wykonał strażackich zaleceń pokontrolnych, że nie było właściwego zaopatrzenia wodnego dla fabryki - według doradców reprezentujących zakład nie miały wpływu na rozwój i końcowy skutek pożaru. Jednak po wielu miesiącach dochodzenia okazało się, że przyczyną pożaru było podpalenie przez pracownika firmy, a niestety także strażaka z pobliskiej OSP. Dopiero te ustalenia oraz wypłacenie odszkodowania z ubezpieczenia spowodowały, że zakończono doszukiwania się nieprawidłowości w działaniach strażaków.
Fot. Krzysztof Skłodowski / AG
24 stycznia 2004 r. o godz. 3.30 policyjny patrol przejeżdżający obok kościoła Chrystusa Odkupiciela Człowieka przy ul. Wyszyńskiego 11 w Olsztynie zauważył kłęby dymu wydobywające się z dachu. - Po przybyciu na miejsce strażacy stwierdzili silne zadymienie na dachu od strony ul. Wyszyńskiego oraz w wieży kościelnej o wysokości 45 metrów - mówi Krzysztof Pardo, rzecznik prasowy Komendy Wojewódzkiej Państwowej Straży Pożarnej w Olsztynie. - Dym był również wewnątrz kościoła nad prezbiterium oraz w pomieszczeniach przylegających do wieży. Pożar gaszono zarówno od środka, jak i z wozów strażackich stojących przed kościołem. Żeby zdjąć blisko 300 m kw. poszycia dachu, strażacy ściągnęli z Warszawy specjalistyczny 60-metrowy podnośnik.
Spaliło się w sumie 250 m kw. dachu, a straty oszacowano na 150 tys. zł. Na szczęście większą część dachu - około 1,8 tys. metrów kw. - uratowano. Strażacy mówią, że przyczyną pożaru była nieszczelność przewodu kominowego.
Od samego rana pod kościołem zbierali się ludzie. Przyjeżdżali z całego miasta, by pomóc przy ratowaniu majątku kościoła i usuwaniu skutków pożaru. - Przyszedłem tutaj natychmiast, kiedy dowiedziałem się, co się stało - mówił nam wówczas jeden z mieszkańców. - Przecież to moja parafia. Mogę się na coś przydać.
Później Kościół nie zapomniał też podziękować za pracę strażakom. Jan Paweł II nadał ówczesnemu komendantowi wojewódzki straży Grzegorzowi Kniefelowi medal "Pro Ecclesia et Pontifice". Natomiast 25 innych strażaków uhonorowano medalem archidiecezjalnym "Prodesse Austo.
Fot. Krzysztof Skłodowski
19 maja tuż przed północą wybuchł pożar w koszarach przy ul. Gietkowskiej 10, które były wykorzystywane wówczas m.in. jako magazyn. Gdy strażacy przyjechali na miejsce budynek był tylko częściowo zadymiony. Raptownie wybuchł jednak wielki i trudny do ugaszenia pożar. Strażakom trudności sprawiły chemikalia i inne łatwopalne materiały, które były przetrzymywane w magazynie. Zbigniew Jarosz, ówczesny rzecznik prasowy Państwowej Straży Pożarnej w Olsztynie mówił nam później, że pożar przez ponad pięć godzin gasiło w sumie aż 31 zastępów strażaków. Wodę pompami brali z Łyny.
Spalony w dużej części obiekt był częścią kompleksu koszarowego z lat 80. XIX wieku. Wpisany był do rejestru zabytków. Jego pożar mieszkańcy odczuli jako wielką stratę, ponieważ od lat w Olsztynie mówiło się, żeby koszary ożywić przekształcając je w miasteczko artystyczne z galeriami, teatrami, salami wystawowymi.
Przez długi czas zagadką była przyczyna pożaru koszar. W trakcie trwającego ponad rok postępowania olsztyńska prokuratura doszła jednak do wniosku, że było nią prawdopodobnie podpalenie sterty materiałów wtórnych (m.in. plastikowych butelek), usypanej przy jednej ze ścian zabytku. Jednak ze względu na to, że śledczym nie udało się wykryć sprawcy, śledztwo zostało umorzone.
27 lutego 2010 r. o godz. 8.58 strażacy dostali informację, że płoną magazyny ze sprzętem RTV/AGD przy ul. Gietkowskiej. - Gdy przyjechaliśmy na miejsce dym wydostawał się na zewnątrz przez okna oraz zamknięte drzwi - mówi Krzysztof Pardo, rzecznik prasowy komendy wojewódzkiej PSP w Olsztynie. - Po otwarciu drzwi wejściowych do budynku okazało się, że pożar rozprzestrzenia się w kierunku północnym oraz południowym.
Ciśnienie wody w okolicznych hydrantach okazało się zbyt słabe na taki ogień i wodę trzeba było doprowadzać aż spod Wysokiej Bramy. Pożar gasiło ponad 140 osób, w tym wiele zastępów ochotniczych. Żywioł został opanowany dopiero około południa. W tym czasie komunikacja w rejonie Śródmieścia była sparaliżowana, ponieważ całkowicie wyłączone z ruchu zostały ulice Artyleryjska, Gietkowska, Dąbrowskiego, Ratuszowa, Wyzwolenia i Curie Skłodowskiej. Straty materialne były bardzo poważne. - Całkowitemu spaleniu uległo wyposażenie magazynu, a więc sprzęt AGD: pralki, lodówki, kuchnie elektryczne, sprzęt RTV, o szacunkowej wartości 4 mln zł - mówi Pardo. - Zniszczeniu uległ również strop i dach budynku na długości 42 metrów. Straty te oceniono na 12 mln zł.
W spalonym budynku - pochodzącym z pierwszego okresu budowy koszar (1886-1887) - mieściła się kiedyś stajnia wojskowa. Konserwatorzy zabytków nie mieli wątpliwości, że choć był już bardzo przekształcony, nadal miał dużą wartość.
Fot. Przemysław Skrzydło / Agencja Gazeta
Pisząc o tych pożarach korzystałem z wiedzy olsztyńskich historyków, publikacji prasowych i książkowych, a także ze wspomnień strażaków z komend Miejskiej i Wojewódzkiej Państwowej Straży Pożarnej w Olsztynie.
* Tadeusz Prusiński, Straże pożarne Warmii i Mazur - Zarys dziejów, Pracownia wydawnicza ElSet, Olsztyn 2006
* Ochotnicze Straże Pożarne na Warmii i Mazurach - wczoraj i dziś. Książka w czerwcu ma być wydana przez Warmińsko-Mazurski Oddział Związku Ochotniczych Straży Pożarnych RP
* Wiadomości Mazurskie, Nr 72 (383) Olsztyn, piątek 28 marca 1947
* Stanisław Piechocki, Olsztyn magiczny, Agencja Wydawnicza Remix, Olsztyn 2002
* Stanisław Piechocki, Olsztyn nie tylko magiczny, Agencja Wydawnicza Remix, Olsztyn 2005
Wszystkie komentarze